niedziela, 21 grudnia 2008

Wigilia

Grudzień chyli się ku końcowi, Święta tuż, tuż. Ostatni dzień pracy w redakcji lokalnej gazety kończy się godzinę wcześniej. Obecni krzątają się szykując redakcyjną wigilię, sprzątają i zastawiają stół daniami przygotowanymi w domach. Nieobecni schodzą się i dołączają do pozostałych. W powietrzu unosi się zapach przygotowań i delikatne napięcie przed ostatecznym rozprężeniem. Dociera ostatni pracownik, wreszcie wszyscy są. Jest także nowa pracownica, która dołączy do ekipy zaraz po Świętach. Szefowa zamyka drzwi wejściowe na klucz i cała redakcja gromadzi się w sali, w której zastawiono stół.
 Ktoś stwierdza, że trzeba zgasić światło i zapalić świece. Po chwili, w lekkim półmroku, współpracownicy tworzą żywy pierścień, a szefowa przemawia, dziękuje wszystkim za rok ciężkiej pracy, motywuje do podjęcia kolejnych wyzwań i życzy wszystkiego, co najlepsze. Gasną świece, wraca światło, a wyczulone ucho wytrawnego słuchacza wyłapuje dźwięki przełamywanych opłatków i mniej lub bardziej wymyślnych życzeń.
By tradycji stało się zadość, należy jeszcze zasiąść do stołu i spróbować wszystkich dań. Zgromadzeni przystępują, zatem, do dzieła. Atmosfera staje się swobodniejsza, jedzenie jest wyborne, smakuje każdemu, choć niektórzy ograniczają się. Takie bywają uroki odchudzania. Rozmowy, żarty i śmiechy rozbrzmiewają coraz głośniej, starzy wyjadacze próbują włączyć do konwersacji młodą, przyszłą koleżankę. Wigilia rozkręca się, aż nagle ktoś puka do drzwi.
Wszyscy milkną. Nastaje konsternacja, gałki oczne rzucają się spłoszone w poszukiwaniu rozwiązania, ale napotykają jedynie na blade twarze o tak samo zagubionych oczach. Doskonale słychać przeszywający wszystkich dźwięk mechanizmu zamka. Ktoś próbuje wejść, naciska na klamkę. Na szczęście zamknięte. Jeden z redaktorów wstaje, podchodzi do drzwi, spogląda przez wizjer i cichym, szybkim krokiem idzie do sąsiedniego pomieszczenia. Przynosi stamtąd telefon. - Wyciszyłem go, bo próbowali się do nas dodzwonić.
 W końcu odchodzą. Powietrze się rozpręża, a cieniutka lodowa powłoka, dopasowana do kształtów ciał, odpada fragmentami. Rozmowy znów są swobodne, wracają żarty i śmiechy, wigilia trwa w najlepsze, aż niespodziewanie po raz kolejny słychać pukanie do drzwi. Usta milkną, twarze bledną, oczy w niemałej panice śledzą oblicza, telefon wyciszony, uff.
 Tym razem intruz jest bardziej zdecydowany. Nie tyle naciska na klamkę, ile się z nią szarpie. Wydaje się, że za chwilę niezliczone śrubki tkwiące wewnątrz mechanizmu poddadzą się i wystrzelą na wszystkie strony. Powietrze znów niewiarygodnie zgęstniało, delikatny lodowy nalot, pojawiający się zwykle na kałużach przy pierwszych przymrozkach, drugi raz tego wieczora pokrył ciała obecnych i trwaliby tak zahibernowani chyba wieki całe, gdyby jedna ze zmarzłych pań nie wyszeptała, wpuszczając przy tym z ust ogromną, białą chmurę pary – Może powinniśmy otworzyć? Nikt nie był w stanie odpowiedzieć, mało tego, usztywniającą zmarzlinę uzupełniły krępujące powrozy, które pętały wszystkich jak skazańców. Nikt nie był w stanie nawet drgnąć. Nagle redaktor Z. zdobył się na heroiczny wysiłek, zerwał wiążące go sznury uniósł się oszroniony i rzekł – Sprawdzę kto to.
 Wychodząc pokracznie, bo tak właśnie poruszają się ludzie zamarznięci, zamknął za sobą drzwi, za którymi odbywała się wigilia. Po chwili słychać chromotanie i suwanie ciężkich, żelaznych sztab ukrytych wewnątrz masywnych drzwi, o dziwo, wprawianych w ruch za pomocą maleńkiego klucza. Parę długich sekund później w progu pojawił się H., znajomy, a za nim zupełnie rozmarznięty i uśmiechnięty redaktor Z.
 To dziwne, ale powietrze nagle stało się rzadsze. Jeszcze przed chwilą z trudem łapało się oddech, a teraz? Każdy odetchnął pełną piersią niemal się zachłystując. Liny porwały się z trzaskiem, lodowe pancerze popękały w drobny mak i spłynęły do niewidzialnej kloaki. Twarze nabrały rumieńców, powróciły uśmiechy i gwarliwe rozmowy. Znalazło się dodatkowe nakrycie, krzesło, miejsce przy stole. Znów są żarty, znów jest wesoło.
Tylko nowoprzyjęta K. wydaje się być trochę nieswoja. Już nie je, nie śmieje się. Po paru minutach stwierdza, że musi iść. Nie daje się namówić nawet na dodatkowe parę minut. Jej ruchy są płynne, ale jej słowa jakby zmarznięte, jak wiadomości wykrztuszane w soplach, nieco rozmyte, a przez to niełatwe do odczytania. Czyżby zmarzlina utkała sobie gniazdko w jej wnętrzu? Wychodzi. Nic się nie zmienia, wigilia trwa, humory dopisują, dania znikają z półmisków, tradycja się wypełnia, jest normalnie. Po chrześcijańsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz