sobota, 27 grudnia 2008

Wódka z pieprzem


Pani, pani...
Co za pani?
Pani...
Ach, ta pani!
Ach ty pani...

Niby zwykła, pewna pani,
Staje się trochę niezwykła.
Wlampiam oczy, reflektorzę,
Roentgenuję panią od stóp.
Ona we mnie,
A ja w nią,
Rybie usta,
Na klej dłoń.
Moment, ulatnia się światło,
Obieramy się dyskretnie,
Delikatnie i subtelnie,
Z zimy w wiosnę,
Z wiosny w letnie,
Z letnich w puch,
Pierz garści pełne,
Zapach włosów,
Słońce w oku zachodzące,
Elektryczność,
Faza stop.

I raz jeszcze, droga pani,
Jeszcze dwa, a nawet trzy!
Aż nas złapie niespodzianie,
Eos blada, blady świt.

Bez wyroentgnień, wreflektorzeń
I bez wlampień zmierzym się,
Od stóp w oczy –
Nie ci sami,
Nieznajomi,
Tak jak przed.

Ćwiartki dźwięku nie wydając,
Zatoniemy w jedną myśl,
Nigdy więcej,
Na ból brzucha,
Ani nawet ot tak,
Nigdy więcej
Wódki z pieprzem,
To był nasz ostatni raz.


czwartek, 25 grudnia 2008

Oka mgnienie

                                                                      Weronice Z. 

Jak świat długi, jak szeroki, wszędzie pustka, 
Pustynia, biały piach, gorącz, spękane usta, 
Przestrzenie hen w dale, za horyzont, ziemi kraniec, 
Słone wody, dmie wiatr w twarze, błędny taniec. 
Niebo czyste żar posyła suchym tchnieniem, 
Noc przynosi mróz polarny swym spojrzeniem, 
Księżyc jasny błyska okiem srebrnym z góry, 
W biegu staje, zwalnia, krzepnie litr purpury. 
Błędne oczy zapatrzone, przesypują blade ściany, 
Biedne oczy, co nie znajdą nawet fatamorgany, 
Uszy chore nasłuchują, same nie wiedzą co słyszą, 
Czy to cisza, czy to echo czegoś co się zwało ciszą? 
Puste miasta i ulice, puste domy, knajpy, puby, 
Gdzie są ludzie, gdzie anioły, święci, złodzieje i draby? 
Tylko wiatr suchy dokoła pędzi białe ziarnka piasku, 
Tylko oczy je ganiają, widząc życie w iskier blasku. 
Jeden dotyk zmącił spokój, jeden szept zagłuszył ciszę, 
Spojrzenie co upoiło, do tej pory się kołyszę, 
Jedna chwila, mgnienie oka na wieczności skalnej tarczy, 
Jeden dotyk wart wieczności, jeden dotyk mi wystarczy...



wtorek, 23 grudnia 2008

Narodziny

Oto jestem,
Z mroku, skądkolwiek,
Z jajka czy z larwy,
Z ziarna czy z brzucha,
Nawet z kokonu,
Nawet z wylinki, ikry czy pączka,
Po prostu jestem.

Gryzę, przegryzam,
Miotam, szamoczę,
Ciskam się wkoło,
Kręcę odwłokiem,
Głową przebijam, rozrywam, niszczę,
Drapię, przeciskam się na powierzchnię,
Prężę się, prężę,
Tylko aż tyle,
Pędzę i jęczę,
Jeszcze przez chwilę,
I, i, i...

...Jestem.
Oddech pochwycę,
Dziwi mnie strasznie,
Aż się zachłysnę,
Dusi mnie, dusi,
Dusi powietrze,
Ślepi, oślepia wszystko dokoła,
Dźwięki, kolory,
Zimno i ciepło,
Wilgoć i suchość,
Wiatru powiewy,
Zapach i dotyk,
Szorstkość i gładkość,
Co to ma znaczyć?
Co tu jest grane?
Nic, nic i nicość, aż nagle jestem,
Wszystko dokoła trąci szaleństwem,
Nie wiem co robić, jak...
Nic nie wiem przecież.
Tylko ta siła, co we mnie siedzi
Prężyć się każe, drzeć, ryczeć, wrzeszczeć,
Machać ogonem, albo skrzydłami,
Każe mi latać, pełzać i wierzgać,
Bzyczeć i piszczeć,
Skomleć i jęczeć,
Płakać i skrzeczeć,
I wiercić jeszcze,
Jeszcze i jeszcze.
Oddech już dusić przestaje z wolna,
Siła czy moc wciąż kipi we mnie,
I rośnie, rośnie, rośnie szalona,
To życie, życie,
To ja tu jestem.

A skąd się wziąłem,
Kto mnie sprowadził,
I co uczynię,
Jakim się stanę,
Nawet czym będę,
Teraz nieważne.
Nieważna forma,
Kim jestem, czym jestem,
Czym będę,
Nieważne,
Wszystko nieważne,
Bo teraz jestem.

niedziela, 21 grudnia 2008

Wigilia

Grudzień chyli się ku końcowi, Święta tuż, tuż. Ostatni dzień pracy w redakcji lokalnej gazety kończy się godzinę wcześniej. Obecni krzątają się szykując redakcyjną wigilię, sprzątają i zastawiają stół daniami przygotowanymi w domach. Nieobecni schodzą się i dołączają do pozostałych. W powietrzu unosi się zapach przygotowań i delikatne napięcie przed ostatecznym rozprężeniem. Dociera ostatni pracownik, wreszcie wszyscy są. Jest także nowa pracownica, która dołączy do ekipy zaraz po Świętach. Szefowa zamyka drzwi wejściowe na klucz i cała redakcja gromadzi się w sali, w której zastawiono stół.
 Ktoś stwierdza, że trzeba zgasić światło i zapalić świece. Po chwili, w lekkim półmroku, współpracownicy tworzą żywy pierścień, a szefowa przemawia, dziękuje wszystkim za rok ciężkiej pracy, motywuje do podjęcia kolejnych wyzwań i życzy wszystkiego, co najlepsze. Gasną świece, wraca światło, a wyczulone ucho wytrawnego słuchacza wyłapuje dźwięki przełamywanych opłatków i mniej lub bardziej wymyślnych życzeń.
By tradycji stało się zadość, należy jeszcze zasiąść do stołu i spróbować wszystkich dań. Zgromadzeni przystępują, zatem, do dzieła. Atmosfera staje się swobodniejsza, jedzenie jest wyborne, smakuje każdemu, choć niektórzy ograniczają się. Takie bywają uroki odchudzania. Rozmowy, żarty i śmiechy rozbrzmiewają coraz głośniej, starzy wyjadacze próbują włączyć do konwersacji młodą, przyszłą koleżankę. Wigilia rozkręca się, aż nagle ktoś puka do drzwi.
Wszyscy milkną. Nastaje konsternacja, gałki oczne rzucają się spłoszone w poszukiwaniu rozwiązania, ale napotykają jedynie na blade twarze o tak samo zagubionych oczach. Doskonale słychać przeszywający wszystkich dźwięk mechanizmu zamka. Ktoś próbuje wejść, naciska na klamkę. Na szczęście zamknięte. Jeden z redaktorów wstaje, podchodzi do drzwi, spogląda przez wizjer i cichym, szybkim krokiem idzie do sąsiedniego pomieszczenia. Przynosi stamtąd telefon. - Wyciszyłem go, bo próbowali się do nas dodzwonić.
 W końcu odchodzą. Powietrze się rozpręża, a cieniutka lodowa powłoka, dopasowana do kształtów ciał, odpada fragmentami. Rozmowy znów są swobodne, wracają żarty i śmiechy, wigilia trwa w najlepsze, aż niespodziewanie po raz kolejny słychać pukanie do drzwi. Usta milkną, twarze bledną, oczy w niemałej panice śledzą oblicza, telefon wyciszony, uff.
 Tym razem intruz jest bardziej zdecydowany. Nie tyle naciska na klamkę, ile się z nią szarpie. Wydaje się, że za chwilę niezliczone śrubki tkwiące wewnątrz mechanizmu poddadzą się i wystrzelą na wszystkie strony. Powietrze znów niewiarygodnie zgęstniało, delikatny lodowy nalot, pojawiający się zwykle na kałużach przy pierwszych przymrozkach, drugi raz tego wieczora pokrył ciała obecnych i trwaliby tak zahibernowani chyba wieki całe, gdyby jedna ze zmarzłych pań nie wyszeptała, wpuszczając przy tym z ust ogromną, białą chmurę pary – Może powinniśmy otworzyć? Nikt nie był w stanie odpowiedzieć, mało tego, usztywniającą zmarzlinę uzupełniły krępujące powrozy, które pętały wszystkich jak skazańców. Nikt nie był w stanie nawet drgnąć. Nagle redaktor Z. zdobył się na heroiczny wysiłek, zerwał wiążące go sznury uniósł się oszroniony i rzekł – Sprawdzę kto to.
 Wychodząc pokracznie, bo tak właśnie poruszają się ludzie zamarznięci, zamknął za sobą drzwi, za którymi odbywała się wigilia. Po chwili słychać chromotanie i suwanie ciężkich, żelaznych sztab ukrytych wewnątrz masywnych drzwi, o dziwo, wprawianych w ruch za pomocą maleńkiego klucza. Parę długich sekund później w progu pojawił się H., znajomy, a za nim zupełnie rozmarznięty i uśmiechnięty redaktor Z.
 To dziwne, ale powietrze nagle stało się rzadsze. Jeszcze przed chwilą z trudem łapało się oddech, a teraz? Każdy odetchnął pełną piersią niemal się zachłystując. Liny porwały się z trzaskiem, lodowe pancerze popękały w drobny mak i spłynęły do niewidzialnej kloaki. Twarze nabrały rumieńców, powróciły uśmiechy i gwarliwe rozmowy. Znalazło się dodatkowe nakrycie, krzesło, miejsce przy stole. Znów są żarty, znów jest wesoło.
Tylko nowoprzyjęta K. wydaje się być trochę nieswoja. Już nie je, nie śmieje się. Po paru minutach stwierdza, że musi iść. Nie daje się namówić nawet na dodatkowe parę minut. Jej ruchy są płynne, ale jej słowa jakby zmarznięte, jak wiadomości wykrztuszane w soplach, nieco rozmyte, a przez to niełatwe do odczytania. Czyżby zmarzlina utkała sobie gniazdko w jej wnętrzu? Wychodzi. Nic się nie zmienia, wigilia trwa, humory dopisują, dania znikają z półmisków, tradycja się wypełnia, jest normalnie. Po chrześcijańsku.

sobota, 20 grudnia 2008

Choroba

 Pochmurne przedpołudnie, ulica Świętokrzyska, tuż przed skrzyżowaniem z Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Na przystanku autobusowym czekają ludzie, z ulicy płynie nieznośny szum gęsto sunących gumowych opon po wilgotnym asfalcie, który to szum tak wszedł nam w krew, że nawet go nie zauważamy, nie wspominając już o tym, by dla kogokolwiek był uciążliwy. Po chodnikach zaś suną ludzie; biznesmeni, studenci, wykładowcy; poważni i niepoważni, zamyśleni i rozbawieni, samotni i zakochani. Wszyscy idą, a jednak stoją w miejscu, jakby na płaskich ruchomych schodach czy platformach zmierzających na skraj przepaści, zrzucających balast i zawracających po kolejne ofiary, jak pionki przesuwane przez kiepskiego szachistę. Wszyscy idą gdzieś, po coś lub na coś czekają, wszyscy zajęci swoimi sprawami.
 Za przystankiem, po drugiej stronie chodnika, przy masywnych i gładkich murach Wydziału Dziennikarstwa UW, widok niecodzienny. Mocno przygarbiona staruszka odstawiła torbę i nienaturalnie wyginając szyję spogląda do przodu, ukazując przechodniom styrane, wycieńczone, intensywnie zaczerwienione oblicze. Nie może domknąć ust, nie może utrzymać równowagi, opiera się dłonią i przedramieniem o zimną ścianę. Przypomina bezskrzydłego gargulca, obrzydliwą rzeźbę z ciekłego granitu, która akurat w tej chwili wylała się ze ściany i zastygła w dziwnej pozie.
 Ludzie przechodzą obok. Nie mogą się zatrzymać, nikt nie potrafi zeskoczyć z platformy, wszyscy suną przed siebie. Inteligenci w swych górnolotnych rozważaniach nie spoglądają nawet w dół. Ciekawscy prześlizgując się nieopodal spoglądają, oglądają się, prześwietlają wzrokiem, aż w końcu znikają za rogiem ciągle tylko patrząc. Taka już domena ciekawskich, że sami nigdy nie chcą stać się ciekawymi, jak więc mogliby zeskoczyć z platformy i zwrócić na siebie uwagę? Szary motłoch wpatrzony w inteligentów, w wieżowce tudzież w neonowe obietnice szczęśliwej konsumpcji przesuwa się wzdłuż krawężników i nikt nie zauważa możliwości zeskoczenia, choćby na moment, z stale przesuwającej się platformy.
 Staruszka marszczy się, twarz nabiega jej krwią, a źrenice kajając się przed potęgą promieni słonecznych, odpływają za horyzont powiek. Wydaje się, że chciałaby odlecieć, ale przecież nie ma skrzydeł i jest skamieniała. Zastyga w niemym okrzyku. Niestety, nikt nie słyszy, nikt nie rozumie. Niektórzy oglądają się za nią, ale zatrzymać platformę? Nie, to niemożliwe. Zeskoczyć z niej? Nie, to niebezpieczne.
 Staruszka upada bezdźwięcznie, skulona, jakby rażona przez ścianę, z której się wykluła. Drżą kamienne płyty chodnika i zatrzymują się platformy. Wszystkie stoją, wszyscy schodzą, wszyscy patrzą, widzą, ale jest już za późno. Umarła.
 Wyją syreny, błyska się niebieskie światło, kierowcy ustępują jezdni, ale jest już za późno.
 Inteligenci krytykują w myślach zatruty, nieczuły, niesprawiedliwy świat. Ciekawscy gapią się, szemrają, brzęczą, komentują i nie mogą przestać się dziwić, jak mogło do tego dojść. Szary motłoch smutnieje dotknięty, szkoda mu staruszki. Niestety, jest już za późno. Umarła. Cierpiała długo.
 Zasuwają suwak i odjeżdża w worku jak niekształtny kamień, który niezauważenie oderwał się od ściany nie pozostawiając dziury. Całe szczęście. Taka dziurawa ściana to by dopiero spowodowała oburzenie. Niejeden by zeskoczył z platformy. Mało tego, byłby gotów ściągać z niej innych. A tak? Właściwie nic się nie stało. Wracamy na platformy i jedziemy dalej. Niektórzy pobiją się trochę z myślami, a potem zapomną, jak wszyscy. Znów będą się przesuwać, aż kolejny raz staną platformy. Niestety, one zawsze stają za późno.