środa, 2 marca 2011

Liść

Liść wisiał na gałęzi. Pożółkł, poczerwieniał, pobrązowiał i wciąż wisiał targany wiatrem to z tej, to z tamtej strony. Krewniacy opuszczali go kolejno – tak dalsi, nieznani i nigdy nie widziani (zapewne z odległych gałęzi, a może nawet z samego czubka drzewa), jak i ci najbliżsi, rosnący na tej samej odnóżce, przyjaciele od samego pączka. Wszyscy przelatywali, wirując, przed oczyma coraz bardziej samotnego liścia.
Liść dobrze wiedział, że nie jest wieczny. Jak to wśród liści, informacje szybko się roznoszą i od pewnego czasu szumiało już w okolicy o tym, że niechybnie wszystkich czeka śmierć. Mimo to przez całą wiosnę i całe lato wydawała się tak odległa. Co prawda, czasem przypominała o sobie boleśnie, gdy nieznośne bachory rwały gałęzie lub gdy mszyce i inne robactwo pożerało bezbronnych kuzynów, ale liść miał to szczęście, że omijały go wszelkie perturbacje; mało tego, znał to wszystko tylko ze słyszenia, ponieważ trawił życie na swej zacisznej, bezpiecznej gałęzi.
Nadeszła jednak jesień. Niespodziewany chłód przejął liść, który zatęsknił za wiosną i latem. Wspomniał stare dobre czasy, gdy ptaki urządzały koncerty wśród koron, gdy chrząszcze brzęczały między gałęziami, gdy z braćmi na wyścigi przebijali pączki, a potem wciąż na wyścigi rośli w pełnym słońcu. Wspominał, jak nabierał siły i koloru, jak z szumem kołysał się na wietrze, jak pochłaniał promienie słońca, jak wieczorami zbierał krople rosy, w których przeglądał się sam księżyc. Wspominał to wszystko z sentymentem i tęsknił za pięknymi dniami beztroski.
Wszyscy wokół niego postarzeli się i w nikomu nieznanym porządku odrywali się od gałęzi, by wyruszyć w ostatnią podróż. Często nagle, bez pożegnania, bez podmuchu wiatru, nawet nocą – wśród głuchej ciszy. Opuszczali rodzinne drzewo ze świadomością, że nie będzie możliwości powrotu; opuszczali samotnie i grupami. Co rano, o brzasku można było dojrzeć w dole przyjaciół, którzy odpuścili, dali za wygraną.
Liść długo nie chciał się poddać. W końcu został ostatni na odnóżce, ostatni na gałęzi, ostatni na całym drzewie. Wszyscy, z którymi trawił życie od pączka, leżeli niemi na dole. Podziwiał barwną mozaikę złożoną z ich ciał posklejanych wilgocią. Zastanawiał się, jak to jest być na dole, ale nie mógł nic o tym wiedzieć, póki był na górze. Na tej górze, na której spędził całe życie – tu gdzie, mimo wszelkich przeciwności, było mu tak dobrze. Nie chciał spadać. Bał się. Przecież trzeba było poświęcić wszystko i rzucić się w nieznane. Nie chciał tego – mimo chłodu, samotności i bezsilności.
W końcu nadszedł feralny dzień. Liść od rana drżał na wietrze, ociekał kapuśniaczkiem i resztkami sił trzymał się odnóżki. W pewnym momencie zawiało tak, że nie było wyboru i trzeba było opuścić rodzinne drzewo. Przedwcześnie – jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach. Wszystko stało się tak szybko, że nie było czasu na pożegnania i żale. Zakręcił się parę razy wokół, spadając, i wylądował na kupce liści pod drzewem. Nim zdążył się dobrze ułożyć, z kilkoma krewniakami – towarzyszami tej niespodzianej podróży – znalazł się w garści kucającego obok mężczyzny. Przez okamgnienie wszyscy mieli zaszczyt otrzeć się o odbyt poddrzewnego jegomościa, by następnie wylądować w jego wymiocinach. Załatwiwszy swe potrzeby, człowiek powstał, zachwiał się, głośno odchrząknął i soczyście splunął na wysmarowany gównem i utaplany w rzygach liść, a następnie odwrócił się i kloszardzim krokiem podążył w swoją stronę. Dla niego to jeszcze nie był koniec – w przeciwieństwie do liścia.