środa, 11 listopada 2009

Kac

12:02. Budzę się w samych bokserkach, jak na plaży. W moim gardle tkwi wielkie, gęste wspomnienie minionej nocy. Huh! Pędzę umyć zęby. Podnoszę się… nie. Padam z powrotem na łóżko.
13:41. Idę zjeść jajecznicę. Kocham kobiety, które robią śniadania po imprezach. Jem, piję herbatę – mocną i gorzką. Wracam do świata żywych. Tego niby-prawdziwego. Słyszę rozmowy o siatkówce, o jedzeniu, o imprezie i o tym, co czeka mnie popołudniu. Moja głowa jest jak przepompowany balon, który unosi się, rozszerza, aż nagle pokój staje się za ciasny. Ściany zbliżają się ku sobie, a biedaczka utyka między betonowymi zębami, które zaciska niewidzialne bóstwo kaca. Przeżuwa mnie, rozgniata, miażdży, zabija, ale nie przełyka. Ile można?!
Gęsty ślimak pełza po moich śluzówkach, zatokach, po gardle, wewnątrz nosa. Charcham, pluję, smarczę, fu! On ciągle tam jest! Po imprezie czuję się jak wrak, w którym zalęgły się oślizłe rozmaitości tego świata i nie tylko. Przyssały swe macki do wnętrza moich dróg oddechowych, do przełyku i nie zapowiada się, by miały zamiar je opuścić.
Wstaję i co robię? Oczywiście sięgam do lodówki po zimne piwo. O dziwo nie pomaga. Kurwa! Ratunku. Nawet nie wmawiam sobie, że to był ostatni raz, bo wiem, że jeszcze dziś wieczorem znów się upiję. Po co? Nie wiem. Wszystko jedno. I tak nie potrafię odmówić.
Jem, piję, ubieram się, wychodzę. Na dworze budzi mnie zimny dreszcz wywołany przez chłodną mżawkę na moich dłoniach, karku, włosach, ustach; brr. Orzeźwienie jest boskie, ale chłód pogłębia zmęczenie.
Pociąg.
Pozory mylą. Dziewczyna – ładna, wyglądająca na inteligentną i wrażliwą – leczy swoje kompleksy na nieobecnych znajomych. Jest w swoim żywiole. Jeszcze chwila i wyleczy wszystkie, a gdy wyjdzie, „przyjaciółki” zużyją jej dobre mniemanie o sobie do tych samych celów.
Dworzec.
Gdzieś tam czeka na mnie prawdziwe orzeźwienie.
– Wreszcie jesteś – mówisz.
– Jestem.
– Co robimy?
Daję ci buzi. Nie, jednak cię całuję. O tak! Uśmiechasz się. Czyżbym zdołał potrójnym myciem zębów i połową paczki miętowych gum do żucia uśpić oślizłego pana kaca, który – jak się wydaje – nawiązał bliższą, wręcz zażyłą znajomość z moimi śluzówkami? Wszystko jedno. I tak nie zamierzałem was sobie przedstawiać.
– Chodźmy – mówisz.
Uśmiecham się.
Podziemia, smród, płyty, ubrania, schody, deszcz, chodnik, kino. Kino?
– Chodźmy stąd.
– Ale… może coś obejrzymy?
– Nie. Idziemy stąd.
Wychodzimy, kupujemy bańki mydlane u ulicznego sprzedawcy, siadamy na murku pod drzewem.
– Nie tak mocno – mówię.
Dmuchasz lżej i bańki w magiczny sposób wymykają się z małego, plastikowego kółka na końcu patyczka, u kresu twej dłoni wieńczącej – zgodnie z wszelkimi normami – kończynę górną.
Bawi Cię to. Śmiejesz się i zaczynasz puszczać bańki bezoddechowe, dzięki zwinnemu ruchowi ręki wspomaganemu zręcznym drganiem nadgarstka. Bańki z backhandu i bańki z forehandu. Dzieło twoje do spółki z wiatrem.
Krople deszczu, po przeniknięciu parasola liści, niweczą zaczarowane chwile, bezlitośnie przebijając przezroczyste wszechświaty wypełnione twymi oddechami. Gdy o tym myślę, znikomość wypełnia szklankę mojej wyobraźni po brzegi i cieknie po ściankach na stół… na stół sam nie wiem czego, bo na czym by tu ustawić wyobraźnię?
Jabłka. Jemy jabłka. Twarde, kwaśne, soczyste i też od ulicznego sprzedawcy. Mmm, randka bez jedzenia to nie randka.
– Co myślisz o karmie?
– Przepyszna!
Niektóre twoje riposty sprawiają, że mam ochotę odciąć sobie głowę i wykopać ją za horyzont, gdzie może nikt nie wpadłby na równie niedorzeczne rozumienie moich słów.
– Nie no, oczywiście nie mam nic przeciwko, jeśli uważasz się za kotkę, czy nawet – choć brzmi to idiotycznie – za suczkę, ale wcale nie miałem na myśli jedzenia.
Czerwienisz się, niewidzialny magnes przyciąga twą brodę do mostka i opuszcza na twarz kurtynę włosów.
– To jak?
– Ale co?
– Wierzysz w to?
– Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale musi być jakaś sprawiedliwość na świecie. Myślę, że to może być prawda, a nawet jeśli nie jest, na pewno nikomu nie zaszkodzi bycie uczciwym.
– Ale przecież jesteś katoliczką. Powinnaś wierzyć w sprawiedliwość w niebie, a nie tu na ziemi, w tym czy innym wcieleniu.
– Oj tam. Czy to istotne? Ważne żeby być dobrym i nie krzywdzić innych. Zmieńmy temat.
– Ok, ok, ale pamiętaj, że niebieski dziadzia na chmurce zanotował w swym niebieskim laptopie, w folderze małe grzeszki, punkt karma przy twoim PESEL-u, czy jak nas tam katalogują. Pewnie mają PESEL-e zaczynające się nie od dat urodzenia, a od dat śmierci. Na końcu tunelu jest ogromny gmach pełen automatów wydających numerki. Odbierasz swój i ustawiasz się w kolejce do dziadzia Piotra, który pilnuje furtki…
– Przestań!
Śmieję się wesoło, bez nuty szyderstwa, ale i tak patrzysz na mnie poważnym, oburzonym wzrokiem. Twoja mina rozbawia mnie jeszcze bardziej, bo oczami wyobraźni widzę twe wiktoriańskie serce zapięte po szyję w ciasny gorset, na który narzucasz staromodną suknię, a wszystko to próbujesz zakamuflować – nieco paradoksalnie – nagością i ponętnością swego ciała w sypialni.
– Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Tylko żartowałem. Nie mają automatów, numerki wydaje, o przenajświętszy dziadzia Piotr.
Nie wiem jak to możliwe, ale poważniejesz jeszcze bardziej. Uwielbiam się z tobą przekomarzać, tylko czasem obawiam się, że w ten sposób pozbawię cię kiedyś szkliwa na zębach, bo znów widzę jak je zaciskasz, a wraz z nimi pięści. Czasem myślę, że gdybym w ostatniej chwili jakimś sposobem umieścił otwartą tubkę pasty do zębów w twym ręku, pobiłabyś wszelkie rekordy w wyciskaniu na odległość bądź wysokość – zależnie od pozycji.
Odprowadzam cię pod klatkę schodową, żegnamy się i obserwuję, jak półpiętro stopniowo pozbawia cię głowy, szyi, ramion, piersi, talii, bioder, rąk, kolan, stóp, aż zostaje po tobie jedynie coraz słabiej wyczuwalna smuga orzeźwiających perfum, szamponu do włosów o wybitnych właściwościach odżywczych i pogrubiających oraz feromonów, których magiczną moc zdradzają nam białofartuchowi badacze w niezliczonych filmach dokumentalno-naukowo-przyrodniczych. Chyba jestem uzależniony od ostatniej woni, gdyż parę chwil po rozstaniu huśtawka mojego nastroju zaczyna lecieć w dół, rozbujana uprzednio twoją obecnością. Każda randka to moje małe chimeryckie carpe diem. Dyspozycja chwili kieruje krokami. Chyba upiję się dziś na smutno, chociaż dzień był tak przyjemny.
Ścieżka, chodnik, schody, metro, twarze, reklamy, informacje, twarze, reklamy, informacje, schody, deszcz. Nienawidzę za to jesieni. Pogoda ewidentnie butelkowa. Zgodnie z medyczną terminologią, zrobię sobie dziś wieczorem z mózgu jajecznicę. A potem zjawi się jakaś ona… Tak, one zawsze pojawiają się w najmniej odpowiednich momentach. I znów obudzę się z kacem. Oby tylko z jednym.