wtorek, 17 sierpnia 2010

Nocą

Magdalenie eN

Dwie nieforemne stopy schodzące się w iksy kleją się do podłogi. Przetaczają się z zewnętrznych krawędzi na wewnętrzne i z powrotem. Mlaskają rozlaną wódką z sokiem. Przygaszone światło, brzęk szkieł, rozpędzone słowa rozmówców błąkające się wokół mieszkania i gitara z pianinem oraz lekko zachrypły wokal w tle. Antropologicznie kulturowo rzecz biorąc, ciekawie wygląda dobór partnerów. Dziewczyna o twarzy przypominającej pizzę wyraźnie skłania się – z wzajemnością – ku chłopakowi o twarzy brytfanny. Inną, z plastelinową facjatą, pociąga koleś o rysach gladiatora; prostokątnej podoba się natomiast okrągły księżyc.
Wódka; płynie, leje się, wsiąka w gardła. Z rąk do rąk przechodzą popitki, kanapki, chipsy i kieliszki.
– Dobre?
– Pewnie!
Choć trzeba tak odpowiadać, nawet gdyby nie było. Przytłaczający konwenans; miażdżąco głupie pytanie. Ale pokarm – jaki by nie był – przeciska się przez gardło i brnie dalej, pełzając przez kolejne odcinki przewodu pokarmowego i pochłaniając zabójczą moc monopolu rodzimej produkcji.
„Hit the road Jack” Raya, „Jailhouse rock” Elvisa, „Twist and shout” Beatlesów; stopy wiercą dziury w podłodze, drżą nogi, falują biodra, krążą ręce, obracają się głowy. Przerwy na uszczknięcie kolejnej należnej zimnej porcji z butelki i powrót na parkiet. Czas biegnie, noc płynie, życie ulatuje.
W powietrzu unosi się nieprzyjemny zapach potu scalony z alkoholem i słodkością stołu. Coś na podobieństwo rzygowin, ale przywykłe, nieco upojone nozdrza nie są w stanie ułożyć wonnych puzzli. Chciałoby się wybiec myślą przez okno i rzucić okiem z zewnątrz, ale jest zbyt mętnie, by rozróżnić kontury, nie mówiąc już o szczegółach.
– Pijesz?
– No pewnie, polej mi!
Przepływa przeze mnie fala upojenia. Gdzieś w mózgu błądzą pijane rozmowy z kanapy, z klatki schodowej, z ławki przed blokiem, znad stołu. Słowa pędzą z nieprzepisową prędkością i czasem, zmieniwszy trajektorię, zderzają się ze sobą i nie wiadomo już, czy to, co pamiętamy, było na ławce, na kanapie, przed blokiem czy przy stole, a nawet czy w ogóle było tak, jak pamiętamy. Pijane myśli w pijanym łbie zbaczają z pijanych szlaków.
Niektóre jednak nie mijają celu. Zaliczywszy tysiąc kauczukowych odbić od ścian i tysiąc imprezowych bonusów, trafiasz w końcu do mnie. Wklejasz się jak wlepka, dopasowujesz jak klocek lego, przyssywasz niczym pijawka. Wzdychasz, spoglądasz i opadasz z sił wtulona w me ramiona. Zaplatam palce między twe włosy. Przeciągam dłoń za dłonią. Jak orientalne tkaczki rozciągające piękne, barwne, delikatne i równoległe włókna, na których wyszywają niezwykłe wzory. Zostawiam odciski palców na policzkach, ustach, karku, dłoniach i obejmuję cię. Zostawiam odciski oddechów na policzkach, ustach, karku, w uszach i całuję cię. Zostawiam smugi ciepła na ramionach, łopatkach, lędźwiach, biodrach i przysuwam cię bliżej ku sobie. Zostawiam ślady gdzieś tam, gdzie ich nie widać, ale zmazać trudniej niż wszystko, co widoczne. Zapijam tobą, zapijasz mną. Spełnia się, choć nie było toastu.
Noc otula miasto. Przeciskamy się przez oka jej szala, który orzeźwia sierpniowym powietrzem upojonym przenikającą go poranną rosą, która wkrótce skrystalizuje się na źdźbłach. I my, jak kropla, zmierzamy do naszego źdźbła, by złączyć się na nim, ukazać na okamgnienie światu i wyparować bez śladu bądź spłynąć niczym łza i wsiąknąć głęboko, zostawiwszy nad wyraz nikłą oznakę obecności tu przed świtem.


wtorek, 20 lipca 2010

Julia

Dworzec, a może karuzela. Stoję na przystanku. Po prawej warkot samochodów, szum gumy trącej o asfalt i wrzask klaksonów, po lewej ryk, rechot i rżenie ludzi schodzących do podziemi. Pośrodku my, ja z kilkorgiem milczących towarzyszy, oczekujący. Statyczne centra wściekłego wszechświata czy sparciałe pionki nieużyteczne w śmiertelnej grze? Krople deszczu wybijają rytm o kaptury, odmierzając mokre boskie sekundy. Tsss… nadjechał.
Wsiadam do autobusu i idę na koniec. Nie lubię być obserwowany, a stąd patrzę na wszystkich; niewidoczny, a zarazem wyczuwalny, jak cisza przed burzą lub zapach krwi. Dodatkowo minimalizuję ryzyko konieczności ustąpienia miejsca staruszce czy staruszkowi. Żadne z nich nie przyjdzie na tył. Jest wolne, mam pełen komfort. Siadam, jadę, wyglądam przez szybę, a moje spojrzenia zderzają się z ciemnym i wilgotnym jesiennym popołudniem. Rykoszetem trafiają w zamglone światła latarni, wpadają ludziom do kuchni i salonów, po czym gonią asfaltem za przemykającymi samochodami bądź suną po szynach, zaglądając w bezbarwne oblicza skazanych na tramwaje. Przede mną wystające zza foteli głowy, jak las ściętych drzew; pojedyncze i sparowane pnie w półmroku warczącego, wyrżniętego sadu.
Jestem – co oznajmia mi tabliczka, a przynajmniej mogłaby. O ile przyjemniejsze byłoby życie, gdyby każdy otrzymywał na swym przystanku docelowym wiadomość: „dotarłeś brachu!”, po czym drzwi stawałyby otworem. Wysiadamy: ja z – na oko – pięciuset kilogramami nie tych samych, lecz identycznie milczących towarzyszy. Suniemy z początku w jednym kierunku, ale co chwilę któryś z nas odłącza się od peletonu, aż w końcu – ku mojemu zaskoczeniu – zostaję samodzielnym liderem etapu. Konkurenci wsiąkli w mglistą wieczorność ludzkoskopijnego popołudnia, a wyciśnie ich z powrotem na chodniki dopiero nieubłagana ręka jutrzejszego poranka. Furtka, klatka, winda, dzwonek, otwierasz, wsiąkam.
– Co ty masz na twarzy?!
– Co?
– Chomąto! Czemu jesteś umalowana w domu?
– Oj tylko trochę…
– Co?! Wyglądasz jak po czołowym zderzeniu z opakowaniem plakatówek i nieudolnej próbie zamaskowania tego kataklizmu pędzlem pięciolatka!
– Ale… Oj… – mówisz nieśmiałym tonem z lekko opuszczoną brodą i nieco smutną miną.
– Idź to zmyj, bo nie będę z tobą spał.
Wchodzisz posłusznie do łazienki i słyszę wodę, która spłukuje twe „misterne dzieło”. Czy nie przesadziłem? Nie wiem. W świecie komiksów miałabyś śliczną twarz skreśloną ołówkiem rysownika, a następnie zupełnie rozmazaną makijażem jego spoconego kciuka, który wykonał na twej podobiźnie porządne 360 stopni i zdeformował ją nie do poznania. Paradoksalnie sądzisz, że jest zupełnie odwrotnie, że niby uwydatniasz swoje wdzięki i kamuflujesz niedostatki. Na twoje nieszczęście prawdę znamy rysownik i ja. Przeczuwasz to, dlatego zmywasz pseudotwarz i wychodzisz z łazienki jak nowo malowana. W przeciwnym wypadku groziłoby ci starcie z gumką, a może nawet całkowite wymazanie.
– No, od razu lepiej. Chodź do mnie.
– Mmm – mruczysz do ucha, wtuliwszy się w me ramiona bez cienia obrazy.
– Teraz mogę się do ciebie przyznać.
Uśmiechasz się, uderzasz mnie dwa razy lekko w ramię i z niby-zagniewaną miną idziesz do kuchni. Kolacja, wygłupy, śmiechy, rozmowy, dźwięki, obrazy, wieczór, sypialnia. Niebywały jest mozół, z jakim przemieszcza się najkrótsza wskazówka zegara. Niestety, nieubłagany obrót wewnętrznych kół zębatych trwa, a gdyby nawet się zatrzymał, są inne koła, które raz nakręcone nie staną może nigdy.
Na raz zasłaniasz żaluzje. Tutejsze wścibskie spojrzenia wpadają do sypialni bez rykoszetów i wcale nie przypadkowo.
Na dwa układamy się w łóżku jak wzorowi kochankowie i nakrywamy stopy kołdrą, by nie zmarzły. W głowach kiełkują nam jednak propozycje innych zabiegów antyodmrożeniowych.
Na trzy pozwalamy im zakwitnąć. Wzajemne oddanie się sobie ciał i dusz, wymiana płynów fizjologicznych, czy też zwykłe pierdolenie – niezależnie od nazwy, działa.
Całuję cię, całujesz mnie, całuję cię. Z zamkniętymi oczami pełzanie po tobie wydaje mi się naturalne. Plączące się na moich plecach palce i obejmujące mnie nogi również. Wijemy się powoli i namiętnie, rozpędzając oddechy.
Dziesięć, dziewięć, osiem… – niesie się bezdźwięczne echo wewnątrz mojej czaszki.
Wilgotniejemy bezpoślizgowo, sklejamy się, prężymy i rozluźniamy na przemian, nieskoordynowani, jeszcze niezgrani.
Siedem, sześć, pięć… – niesłyszalne echo w całej sypialni.
Jestem niżej, unoszę twe nogi, opieram na ramionach, jesteś naga. Widok z tej perspektywy przebija wszystkie nadmorskie zachody słońca razem wzięte, tylko bryza ustępuje nieco świeżością autentycznej i nie słychać szumu fal. Wspinam się na wierzgający horyzont.
Cztery, trzy, dwa… cztery, trzy dwa… cztery, trzy, dwa… – odbija się szalone od wszystkich powierzchni niczym piłeczki kauczukowe ciśnięte do pokoju o wyłączonej grawitacji.
Jestem wyżej. Jestem nagi. Dostrojenie aparatury, regulacja pokręteł, synchronizacja ruchów, zgranie oddechów, pełna koncentracja – jak na przylądku Canaveral przed odlotem promu kosmicznego. Uwaga, uwaga, pełna gotowość.
Jeden, zero, odpalam silniki… Spektakularny start. Udało się. Echem niosą się brawa i brzęk lampek szampana, a pojękiwania niby-mew znad niby-morza brzmią znacznie bardziej pociągająco niż nad Bałtykiem.
Płynnie, miarowo, bez pośpiechu… Myślę o Julii. Płynnie, miarowo, bez pośpiechu… Nie ma mnie przy tobie, a przynajmniej jestem nie do końca. Zamykam oczy i widzę jej uśmiech, jej błękit, czuję jej bliskość. Ciebie nie ma. Jesteś na dole. Zaplatam ci palce między włosy i widzę ją, czuję ją, kocham się z nią. Dosiadasz mnie, drapiesz po klatce piersiowej, płoniesz, płoniesz, a mnie tu nie ma. Jestem z Julią.
Już po wszystkim. Krzyczałaś… krzyczałaś? Nie jestem pewien. Jesteś wilgotna, pulsujesz ciepłą energią, wściekle pędzące fale krwi co chwila poszerzają twe aorty, po czym pędzą żyłami do serca i płuc po świeży oddech. W opozycji do nich twój duch, którego rozeuforyzowana część uleciała przez uszy, nos, usta i pory w skórze do nieznanej krainy rozeuforyzowanych duchów, gdzie pozostanie do następnego razu.
Kładziesz się na mnie, głowa na ramieniu, wciąż oplatasz mnie nogami. Nie masz pojęcia, że leżysz sama. Spoglądam tępo w sufit, spoglądam czule na Julię. Odkładam cię na bok. Zamykam oczy i zasypiam, ciałem obok ciebie, myślą obok niej. Naprawdę ją kocham.