środa, 11 listopada 2009

Kac

12:02. Budzę się w samych bokserkach, jak na plaży. W moim gardle tkwi wielkie, gęste wspomnienie minionej nocy. Huh! Pędzę umyć zęby. Podnoszę się… nie. Padam z powrotem na łóżko.
13:41. Idę zjeść jajecznicę. Kocham kobiety, które robią śniadania po imprezach. Jem, piję herbatę – mocną i gorzką. Wracam do świata żywych. Tego niby-prawdziwego. Słyszę rozmowy o siatkówce, o jedzeniu, o imprezie i o tym, co czeka mnie popołudniu. Moja głowa jest jak przepompowany balon, który unosi się, rozszerza, aż nagle pokój staje się za ciasny. Ściany zbliżają się ku sobie, a biedaczka utyka między betonowymi zębami, które zaciska niewidzialne bóstwo kaca. Przeżuwa mnie, rozgniata, miażdży, zabija, ale nie przełyka. Ile można?!
Gęsty ślimak pełza po moich śluzówkach, zatokach, po gardle, wewnątrz nosa. Charcham, pluję, smarczę, fu! On ciągle tam jest! Po imprezie czuję się jak wrak, w którym zalęgły się oślizłe rozmaitości tego świata i nie tylko. Przyssały swe macki do wnętrza moich dróg oddechowych, do przełyku i nie zapowiada się, by miały zamiar je opuścić.
Wstaję i co robię? Oczywiście sięgam do lodówki po zimne piwo. O dziwo nie pomaga. Kurwa! Ratunku. Nawet nie wmawiam sobie, że to był ostatni raz, bo wiem, że jeszcze dziś wieczorem znów się upiję. Po co? Nie wiem. Wszystko jedno. I tak nie potrafię odmówić.
Jem, piję, ubieram się, wychodzę. Na dworze budzi mnie zimny dreszcz wywołany przez chłodną mżawkę na moich dłoniach, karku, włosach, ustach; brr. Orzeźwienie jest boskie, ale chłód pogłębia zmęczenie.
Pociąg.
Pozory mylą. Dziewczyna – ładna, wyglądająca na inteligentną i wrażliwą – leczy swoje kompleksy na nieobecnych znajomych. Jest w swoim żywiole. Jeszcze chwila i wyleczy wszystkie, a gdy wyjdzie, „przyjaciółki” zużyją jej dobre mniemanie o sobie do tych samych celów.
Dworzec.
Gdzieś tam czeka na mnie prawdziwe orzeźwienie.
– Wreszcie jesteś – mówisz.
– Jestem.
– Co robimy?
Daję ci buzi. Nie, jednak cię całuję. O tak! Uśmiechasz się. Czyżbym zdołał potrójnym myciem zębów i połową paczki miętowych gum do żucia uśpić oślizłego pana kaca, który – jak się wydaje – nawiązał bliższą, wręcz zażyłą znajomość z moimi śluzówkami? Wszystko jedno. I tak nie zamierzałem was sobie przedstawiać.
– Chodźmy – mówisz.
Uśmiecham się.
Podziemia, smród, płyty, ubrania, schody, deszcz, chodnik, kino. Kino?
– Chodźmy stąd.
– Ale… może coś obejrzymy?
– Nie. Idziemy stąd.
Wychodzimy, kupujemy bańki mydlane u ulicznego sprzedawcy, siadamy na murku pod drzewem.
– Nie tak mocno – mówię.
Dmuchasz lżej i bańki w magiczny sposób wymykają się z małego, plastikowego kółka na końcu patyczka, u kresu twej dłoni wieńczącej – zgodnie z wszelkimi normami – kończynę górną.
Bawi Cię to. Śmiejesz się i zaczynasz puszczać bańki bezoddechowe, dzięki zwinnemu ruchowi ręki wspomaganemu zręcznym drganiem nadgarstka. Bańki z backhandu i bańki z forehandu. Dzieło twoje do spółki z wiatrem.
Krople deszczu, po przeniknięciu parasola liści, niweczą zaczarowane chwile, bezlitośnie przebijając przezroczyste wszechświaty wypełnione twymi oddechami. Gdy o tym myślę, znikomość wypełnia szklankę mojej wyobraźni po brzegi i cieknie po ściankach na stół… na stół sam nie wiem czego, bo na czym by tu ustawić wyobraźnię?
Jabłka. Jemy jabłka. Twarde, kwaśne, soczyste i też od ulicznego sprzedawcy. Mmm, randka bez jedzenia to nie randka.
– Co myślisz o karmie?
– Przepyszna!
Niektóre twoje riposty sprawiają, że mam ochotę odciąć sobie głowę i wykopać ją za horyzont, gdzie może nikt nie wpadłby na równie niedorzeczne rozumienie moich słów.
– Nie no, oczywiście nie mam nic przeciwko, jeśli uważasz się za kotkę, czy nawet – choć brzmi to idiotycznie – za suczkę, ale wcale nie miałem na myśli jedzenia.
Czerwienisz się, niewidzialny magnes przyciąga twą brodę do mostka i opuszcza na twarz kurtynę włosów.
– To jak?
– Ale co?
– Wierzysz w to?
– Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale musi być jakaś sprawiedliwość na świecie. Myślę, że to może być prawda, a nawet jeśli nie jest, na pewno nikomu nie zaszkodzi bycie uczciwym.
– Ale przecież jesteś katoliczką. Powinnaś wierzyć w sprawiedliwość w niebie, a nie tu na ziemi, w tym czy innym wcieleniu.
– Oj tam. Czy to istotne? Ważne żeby być dobrym i nie krzywdzić innych. Zmieńmy temat.
– Ok, ok, ale pamiętaj, że niebieski dziadzia na chmurce zanotował w swym niebieskim laptopie, w folderze małe grzeszki, punkt karma przy twoim PESEL-u, czy jak nas tam katalogują. Pewnie mają PESEL-e zaczynające się nie od dat urodzenia, a od dat śmierci. Na końcu tunelu jest ogromny gmach pełen automatów wydających numerki. Odbierasz swój i ustawiasz się w kolejce do dziadzia Piotra, który pilnuje furtki…
– Przestań!
Śmieję się wesoło, bez nuty szyderstwa, ale i tak patrzysz na mnie poważnym, oburzonym wzrokiem. Twoja mina rozbawia mnie jeszcze bardziej, bo oczami wyobraźni widzę twe wiktoriańskie serce zapięte po szyję w ciasny gorset, na który narzucasz staromodną suknię, a wszystko to próbujesz zakamuflować – nieco paradoksalnie – nagością i ponętnością swego ciała w sypialni.
– Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Tylko żartowałem. Nie mają automatów, numerki wydaje, o przenajświętszy dziadzia Piotr.
Nie wiem jak to możliwe, ale poważniejesz jeszcze bardziej. Uwielbiam się z tobą przekomarzać, tylko czasem obawiam się, że w ten sposób pozbawię cię kiedyś szkliwa na zębach, bo znów widzę jak je zaciskasz, a wraz z nimi pięści. Czasem myślę, że gdybym w ostatniej chwili jakimś sposobem umieścił otwartą tubkę pasty do zębów w twym ręku, pobiłabyś wszelkie rekordy w wyciskaniu na odległość bądź wysokość – zależnie od pozycji.
Odprowadzam cię pod klatkę schodową, żegnamy się i obserwuję, jak półpiętro stopniowo pozbawia cię głowy, szyi, ramion, piersi, talii, bioder, rąk, kolan, stóp, aż zostaje po tobie jedynie coraz słabiej wyczuwalna smuga orzeźwiających perfum, szamponu do włosów o wybitnych właściwościach odżywczych i pogrubiających oraz feromonów, których magiczną moc zdradzają nam białofartuchowi badacze w niezliczonych filmach dokumentalno-naukowo-przyrodniczych. Chyba jestem uzależniony od ostatniej woni, gdyż parę chwil po rozstaniu huśtawka mojego nastroju zaczyna lecieć w dół, rozbujana uprzednio twoją obecnością. Każda randka to moje małe chimeryckie carpe diem. Dyspozycja chwili kieruje krokami. Chyba upiję się dziś na smutno, chociaż dzień był tak przyjemny.
Ścieżka, chodnik, schody, metro, twarze, reklamy, informacje, twarze, reklamy, informacje, schody, deszcz. Nienawidzę za to jesieni. Pogoda ewidentnie butelkowa. Zgodnie z medyczną terminologią, zrobię sobie dziś wieczorem z mózgu jajecznicę. A potem zjawi się jakaś ona… Tak, one zawsze pojawiają się w najmniej odpowiednich momentach. I znów obudzę się z kacem. Oby tylko z jednym.

wtorek, 15 września 2009

Wieczorne zakochanie

Ała… ała? Nie, to nie boli. Przynajmniej na początku. Jestem tylko nagi, prawdziwie nagi. Niewiarygodne, że można stać się tak bezbronnym. Czuję, jakby me ciało się otwierało, jakby ktoś zrobił odwiert w głąb mojej klatki piersiowej, a następnie bezboleśnie ją otworzył. Wnętrze jest soczyste jak owoc. Bije stamtąd ciepło, promieniuje z samego jądra. Cała naga prawda, żadnych tajemnic, mgiełek, chmurek, żadnych punktów widzenia, niedopowiedzeń – bo jak można mówić o niedopowiedzeniach, gdy nie użyło się słów – zakurzonych zakamarków, pajęczyn, pułapek czy ukrytych jarów. Wszystko jest na wierzchu, na wyciągnięcie ręki, piękne jak w chwili stworzenia, nietknięte przez żadne zło, przekleństwo, przez żadną czerń, chorobę, zmorę. Wyjątkowe, ulotne, jedyne i niepowtarzalne wieczorne zakochanie w parku Rydza-Śmigłego przy kolorowej fontannie – marnej kopii Las Vegas w środku Warszawy. Szkoda, że nie można zapisywać takich chwil, fotografować ich, umieszczać na dyskietkach, płytach CD albo najlepiej na winylach. Miło byłoby móc włączyć gramofon wspomnień, wyjąć z pudełka pachnącego twoimi włosami płytę z nagraniem tego wieczoru, ułożyć ją, usłyszeć i poczuć charakterystyczne skrzypnięcie, a potem przenieść się do niej w czasoprzestrzeni. Ale nie żeby ją oglądać, o nie. Jak się przenosić, to by znów ją przeżyć i znów, i znów… Ileż byłoby zdartych płyt?!
Czemu nie mogę wyjąć palców spośród twoich włosów? Błądzę w nich jakby nie było wyjścia, chociaż wiem doskonale gdzie się znajduje. Mam ochotę na wino i twoje usta, a stoję jak posąg o ożywionych rękach zapatrzony w zmiennobarwną wodę. Nagle przejmuje mnie wilgotne i nieco chłodne przyfontanniane powietrze pełne mikrokropelek unoszących się siłą rozbryzgu wokół betonowego pierścienia okalającego oczko. Delikatny wstrząs na mgnienie oka włada moim ciałem, zrzucam wyimaginowaną skorupę, a raczej skorupkę, odzyskuję władanie nad wszystkimi członkami i przytulam cię mocniej do siebie.
To sen? Chyba nie. Nie jest jak we śnie, ale nie jest też rzeczywiście; dziwne. Zaglądam ci przez ramię w twarz. Jesteś zamyślona, ale nie odfrunęłaś jeszcze zbyt daleko stąd. W ogóle nie masz takiego zamiaru. Widzisz horyzont gdzieś hen przed sobą, ale trzymasz myśli – nie wiedzieć czemu – na zbyt krótkim sznurku, jak latawiec, który chciałby się wyrwać, ale brak mu swobody. Wydajesz się przez to lekko podenerwowana i chyba chcesz się czymś zająć, by zapomnieć o myślach nielotach wbrew woli.
Powinienem cię pocałować? Sam nie wiem… ale i tak to zrobię. Trudno się oprzeć, gdy już się pomyśli. Próbuję… przestaję, próbuję i przestaję. Smakujesz ciepłem, wilgocią i rześkością rosy. Próbuję jeszcze raz i już nie przerywam. Gdy kończysz, wyobrażam sobie, że tak właśnie czuje się lawina schodząca podczas wiosennych roztopów z górskiego zbocza. Nieraz wiele bym dał, by stać się nią choć na chwilę i sprawdzić, czy mam rację. A nawet jeśli nie, zapewne jej strata.
– Wracamy? – pytam.
– Tak – odpowiadasz nie odwracając przez chwilę twarzy od fontanny. Jeszcze przez moment cię obejmuję, po czym wreszcie podejmujesz decyzję, odwracasz głowę, reakcja łańcuchowa pociąga za nią całe ciało i – nie wiadomo kiedy – docieramy do schodów. Chwilę później jesteśmy już na dole, idziemy chodnikiem, skręcamy, maszerujemy ciemną alejką pośród drzew, widać ulicę, światła, przejście dla pieszych, przystanek, jesteśmy.
Wsiadamy i ruszamy w nieznane… a przynajmniej chciałbym, żeby tak było. Naprawdę jedziemy zlec do ciebie po wyczerpująco nieproduktywnym dniu. W drodze wyglądamy przez okno, jakbyśmy spodziewali się czegoś niezwykłego po naszym mieście. Niestety, są tylko przechodnie, wyłaniający się na pojedyncze chwile z cienia oraz błyskawice, przecinające zachmurzony nocny nadwarszawski klosz. Rozmawiamy o tobie, o mnie i o rzeczach, a słowa wypadają nam z ust bez przekonania, jak zbędne kawałki nieuchwytnej substancji, z których nie wszystkim dane jest dotrzeć do uszu odbiorcy… a może wcale nie były tam adresowane? Może od początku wyrzucaliśmy je w próżnię z obawy przed ciszą. Czemu właściwie ją zabijamy? Czemu ciągle dążymy do unicestwienia bezdźwięcznych chwil egzystencji, jakby były one nienaturalne, niezręczne i mniej doskonałe od jakichkolwiek dźwięków? Wypluwamy tony śmieci, by tylko zabić przerażającą i przejmującą toń krystalicznej ciszy, nie zastanawiając się po co. Głupi nawyk, bezmyślny. I nie do końca wiadomo, czy robimy to ze wstydu czy ze strachu przed sobą.
Jesteśmy u ciebie. Oczywiście winda; kto w naszych czasach używa jeszcze schodów? Klucz przypominający flamaster po przejściach przesuwa ciężkie zasuwy i ociężałe drzwi poddają się twej słabej, kobiecej dłoni.
- Jesteś głodny?
- Zjadłbym coś, ale najlepiej na ciepło.
- Może tosty?
- Będą idealne.
A w dodatku tak szybko i łatwo się je przyrządza. Chleb… pseudochleb jest już pokrojony, ser też, szynka też. Sklejamy wszystko na raz, dwa, trzy, pakujemy do opiekacza i po chwili słychać coraz nachalniejsze skwierczenie. Niewyglądające najbezpieczniej języki pary wymykają się przez wszystkie szpary – to znak, że czas otworzyć ów mały cud techniki, wyciągnąć zawartość, zalać ketchupem i – jak najbardziej niezdrowym nawykiem – napełnić bebechy przed udaniem się na spoczynek. Paradoksalnie – mimo świadomości złowrogiego wpływu posiłku nocą – smakuje wyśmienicie.
W łóżku leżysz na plecach. Ja twarzą w twoją stronę w dziwacznej pozycji – na skradającego się łotra z rękami wzniesionymi ponad głowę, na których de facto ją opieram – dzięki której mogę cię obserwować. Obracasz głowę w moją stronę i uśmiechasz się. Jaki to uśmiech, jaki to uśmiech… ? Niełatwy do rozszyfrowania. Chciałabyś już iść spać, ale jestem tu i nie wypada, i szkoda by było. Zastanawiasz się, co powiem, a ja nic nie mówię. Dotykam tylko twojej dłoni, palców, paznokci. Potem bawię się włosami i błądzę w nich jeszcze bardziej niż w parku. Zamykasz oczy zadowolona, a twarz nie potrafi w żaden sposób ukryć tego odczucia przede mną. Po paru minutach rzęsy puszczają się za ręce i spoglądasz na mnie zamglonym wzrokiem. Wiem, co to znaczy; każdy wie. Możliwe, że gdybym cię nie pocałował w tym momencie, do pokoju wpadłby piorun i zamienił mnie w kupkę węgla, który rozdmuchałabyś na cztery strony świata. Ale nie całuję dla bezpieczeństwa; całuję, bo cię pragnę. Tym razem to nie lawina, a powoli wzbierający strumień spływający z tego samego zbocza. Biorę cię. Kochamy się zlepieni w najnaturalniejszej ze wszystkich póz, która – paradoksalnie – wydaje się z początku nienaturalna. Płynne ruchy płynnie wzburzają nasze płynne wnętrza, aż po czubki placów, nosów, głów. Czasem wydaje się, że sama dusza się wzburza… czyżby była płynna? Wtulasz się we mnie po wszystkim, a ja obejmuję cię ramieniem. Zasypiamy jednak rozłączeni. W snach wolimy podróżować własnymi ścieżkami.

Blednący archipelag

Jestem. Tak, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Może i ulotny, ale przecież wspaniały! Poza tym, cóż nie jest ulotne na tym świecie? Wszystko to kwestia czasu, spojrzenia, liczenia… zresztą, czy to ważne? Ustaliliśmy już, że jestem i przy tym pozostańmy.
Gdzie jestem? Też mi pytanie. Tutaj, o właśnie tu. Tu i teraz, bo gdzie indziej mógłbym być? Nie dane mi było o tym decydować, ale skoro już tu jestem, fajnie jest wierzyć, że to najlepszy możliwy czas i najwłaściwsze dla mnie miejsce. W każdym razie nie chciałbym, by wszystko okazało się głupim zbiegiem okoliczności. Nie, protestuję! To by umniejszało mojemu jestestwu! Co by nie mówić o Sprawiedliwym, jeśli jest sprawiedliwy, nie mógłby jednych jestestw pomniejszać, a innych wywyższać, czy nie tak? Zatem jestem tu, gdzie być powinienem, taki, jaki być powinienem i nie ma mowy, by mogło być lepiej.
Większość czasu wyleguję się na bladej tafli, bo niewiele jest zwrotów wartych odnotowania. Bywa, że czuję jak unoszę się ku górze dzięki uśmiechom losu bądź opadam nieco w dół, tonąc niemal we łzach rozpaczy, załamania, czy w zwykłych łezkach małych smutków. Po pewnym czasie wracam jednak na swą stałą pozycję i tkwię w miejscu na podobieństwo otaczających mnie braci. Wszyscy tak tkwimy i czekamy nie wiadomo na co; chyba na wielki finał (bo taki kiedyś musi nadejść, prawda?). Jedni wypalają się i gasną; inni rodzą się, powoli nabierają kolorów i lśnią, zawstydzając pozostałych swym blaskiem; niektórzy zaś puszczają szybkie oczko i znikają na zawsze, jakby nigdy ich nie było, jakby byli przywidzeniem. Tylko po co, po co to wszystko?
Szukamy sensu. Musi być jakiś cel. Ach, żeby wiedzieć, co dzieje się z tymi, którzy zostali wymazani z bladej tafli… Czy są w lepszym świecie? A może rozpłynęli się w nicość? Na litość… czy to możliwe, że tak po prostu wyparowują?! Byli i nagle ich nie ma, jak sny; igraszka losu. A może to, co jest teraz, to wszystko co nas czeka; początek i koniec, kulminacja egzystencji, potęga życia zamknięta na ułamek chwili w materialnym zakrzywieniu czasoprzestrzeni? Taki przywilej, o którym pojęcia nie mamy, bo wciąż liczymy na coś wyższego, pełniejszego, wspanialszego.
Może jesteśmy częścią większej całości? Roimy sobie – bezpodstawnie – żeśmy celem, gdy faktycznie pozostajemy środkiem; nie produktem, a składnikiem; żadną kwintesencją, a jedynie katalizatorem. Możemy być nawet częściami wielu innych całości, które też nie muszą być całościami kompletnymi, a jedynie elementami kolejnych elementów i tak w nieskończoność. I całości te mogą nas podziwiać, brzydzić się nami, nie zauważać nas, rozpływać się w zachwytach nad nami, potrzebować nas, a nawet mogą nie mieć pojęcia o naszym istnieniu.
Nie wykluczone również, że jesteśmy zwykłą genetyczną pomyłką, zbędnym ogniwem na drodze ewolucji, które ukształtowało się ot tak na boku i istnieje tylko po to, by zginąć i zostać na zawsze zapomnianym. Albo, że jesteśmy przypadkowym tworem, który nie ma większego znaczenia i w każdej chwili można nas bez szkody – nie licząc oczywiście ubytków estetycznych w oczach co poniektórych – wyciąć, wymazać, zamalować, zretuszować.
Rozważamy zatem nasze istnienia-nieistnienia, a potem zarzucamy to, gdyż donikąd nie prowadzą myśli zbłądzone w bezdowodowej podróży po omacku z zasłoniętymi oczyma. Tkwimy więc dalej na bladej tafli i odliczamy sekundy odłupujące kolejne mikrokawałki pigmentu z naszych ciał, by w końcu doprowadzić do całkowitego unicestwienia. Stoimy na swoich miejscach, co jakiś czas delikatnie się wznosimy, by później nieco opaść i tak naprawdę nie zmienia się nic, a my stajemy się coraz bladsi i tafla pochłania każdego z nas wciąż bardziej i bardziej.
Co prawda przychodzą takie okresy, gdy hardziejemy. Stawiamy jej twardy opór, kontrastujemy wyraźnie i mnożymy się na potęgę, ale żaden z nas nie wpadł jeszcze na pomysł, jak zachować ten stan. Musi być jakaś recepta, magiczny środek chroniący przed blaknięciem i całkowitym zanikiem. To na pewno bardzo proste, jak wszystko w życiu. Trzeba tylko na to wpaść, a tu już wymagany jest błysk geniuszu, którego – jak na razie – wszystkim nam brak. Chyba, że witalność musi przemijać, że dostajemy ją na oka mgnienie, by później zdać nie wiadomo gdzie i komu.
Mija czas; obserwuję jak odchodzą przyjaciele, wrogowie, bliscy, dalecy, znajomi oraz zupełnie nieznani. Znikają, rozpływają się w nicość, czynimy znaki na ich pamiątkę, a potem i tak zapominamy, a tafla wygładza się, aż nie zostaje po nich nawet ślad. Jest nas coraz mniej, a i ja sam czuję się słaby, bardzo słaby. Dopada mnie cynizm, zaczynam wątpić w sens. Wszystko było dziełem przypadku? Tak się nam poszczęściło? I teraz koniec? Na zawsze?! Więc po co to wszystko? Żart Sprawiedliwego? Niezbyt śmieszny… Zresztą, kto wie, czy istnieje jakiś tam Sprawiedliwy. Tak sobie mówimy, bo nie ma przecież rozsądniejszego celu niż doskonałość, której ogarnąć nie możemy i choćbyśmy połączyli wszystkie umysły świata, nie zrozumiemy. To nas usprawiedliwia. Nie jestem groszy, nie mogę poznać sensu, bo nikt nie jest w stanie tego zrobić. Ech… wierzymy. Wierzymy, bo chcemy, bo tak jest łatwiej, a przecież wszystko to kwestia wiary.
W końcu zostaję sam, jeden jedyny na bezkresnej bladej tafli, która wydaje się niezmienna i nieskończona. Jest coraz zimniej, a życiodajne promienie coraz rzadziej i rzadziej napełniają mnie energią. Brak mi wyrazu, brak mi go wciąż bardziej i bardziej, aż w pewnej chwili zanika kompletnie. Rozpływam się w tafli i, i… jestem taflą, taflą! Płynę, aaa! We wszystkie strony, pełen-podzielony… rozpływam się, aaa… !

wtorek, 4 sierpnia 2009

Zimnokrwiści

Wyobcowani
Nadludzie nieludzie
Nie potrafimy okazywać uczuć
Nie okazujemy
Nie czujemy
Gramy tylko gramy

Nasze pocałunki w amoku
Jak z psychodelicznych filmów
Surrealistyczne
Zamykamy oczy i wciąż nie czujemy
Zamykamy oczy
A potem się rozklejamy
Rozłączamy
Jak drzewo rażone piorunem

Instynkt pcha nas do przodu
Tylko instynkt
Bez prawdziwych emocji
Czysta gra pozorów
Wzruszamy się wyuczeni
Że tym należy się wzruszać
Nieprawdziwie
Sztucznie

Kochamy się niezadowoleni
Nasz mały brudny seks
On nie jest jak w filmach
Nasza bliskość nie jest sterylna
Zupełnie niepodobna
Zamykamy oczy by poczuć się jak gwiazdy
Prawdziwych zaś nie dostrzegamy
Tylko fotografujemy
Co dzień miliony żądnych sensacji paparazzich
Fotografują słońce
I to kiedy?!
W chwili upadku!
W najbardziej poniżającym momencie
Uchwycone w gasnącym blasku
Niedoceniane w zenicie
W pełni chwały
Niezauważane
Twoje szczęście słońce
Że chociaż pięknie umierasz
Topiąc bezmiar płomieni w bezmiarze wód

Dokąd zmierzamy?
Gdzie nas prowadzą nasze plastikowe wnętrza?
Zardzewiałe czucia?
Dlaczego wstydzimy się uczuć?
Prawdziwych
Tacy poważni
Dlaczego chcemy być konkretni?
Przypisani
Lekarze inżynierowie prawnicy
Nauczyciele mundurowi psycholodzy
Logowie lodzy logowie lodzy

W pełnym mieszkaniu czuję się samotny
Wszyscy są tacy konkretni
Zadowoleni z siebie
Przypisani
Jak meble
Jak rzeczy

Nie osiedla są betonowe
To mieszkańcy
I kłody rzucane pod nogi
To też mieszkańcy

Śmiejemy się
Tak
Został nam tylko śmiech
By stłumić wewnętrzne erupcje
Śmiejemy się
Wtedy nie czuć strachu
Śmiejemy się
Wtedy możemy zabijać
Prawdziwych siebie
Człowieczeństwo
Aż zostaną zbutwiałe wydrążone pnie
Puste twory zapatrzone w blichtr ekranów

Nie tyle zapomnimy o korzeniach
Ile nie będziemy w stanie ich sobie nawet wyobrazić
Uzmysłowić
Wyzuci z uczuć
Wyżęci z prawdy
Zachłyśnięci fałszywą wolnością
Oderwani od rzeczywistości
Nierealni
Nieświadomi mordercy samych siebie
Z zimną krwią
Zimnokrwiści

czwartek, 18 czerwca 2009

Rozmaślania niezmaślone

Ktoś rzucił masłem o ścianę
Biedne biedne masło
Spływa trochę rozlane
Jak ślimak pełznie masło

Ktoś cisnął kostką o ścianę
Trochę się rozklapciała
Cisnął i wyszedł za bramę
Kostka ze ścianą została

Spaść boi się miękkie masło
Tłusty pot kapie z czoła
„Miało być ze mnie ciasto”
Została smuga – nic zgoła

czwartek, 23 kwietnia 2009

Krótka historia Afrodyty

Kindze K.

Jak powstała Afrodyta?
To proste
Stanęłaś przed wschodem słońca na morskim brzegu
Moczyłaś stopy w słonej wodzie
Fale raz za razem smagały Twe kostki
A ja byłem piaskiem u Twych stóp

Patrzyłaś na horyzont a nawet za
Czekałaś tylko na słońce
Wielkie wspaniałe słońce
Marzenie Marzycielka
A ja tak bliski
Tak oczywisty
Tak niedostrzegalny

Uśmiechałem się do Twych stóp
Fale dławiły mój śmiech
Wciągałem Cię w głąb mego sypkiego ciała
Bez trudu wyciągałaś nogi na powierzchnię

Nie umiałem uwięzić Twych stóp
Ani Twego spojrzenia
Rozgniatałaś mnie bezlitośnie
Boleśnie dziurawiłaś
Raniłaś koniuszkami palców
W zamian zostawiałem ziarniste pocałunki
Z których pewnie otrzepałabyś nogi przed wejściem do domu

Co więcej mogłem ja, mokry piasek?
Spieniłem się o brzasku
Spojrzałaś
Tak powstała Afrodyta

niedziela, 22 marca 2009

Maska

Nie ma takich słów i nie ma takich łez,
Nie ma takich gestów, min, wyrazu kres...
Są takie zakamarki, opisać je nie sposób,
Na zawsze pozostaną tajemnicą dwóch osób.
Ten co się z nie zagłębia, na zawsze już przepada
I każda droga w sercu jest jak zdrada, jak zdrada...
I żyć z tym jakoś trzeba, żyć z tym tutaj każą,
Lecz cóż to jest za życie z maską, a nie twarzą?

sobota, 14 marca 2009

Śmiałem

Ośmielę się zauważyć
Że niebywale często mamy w życiu
Przebejane

Obserwujemy ludzi w metrze
W autobusach obserwują nas ludzie
Czasem uśmiechamy się do nich
(kto wie dlaczego)

Czasem speszeni odwracamy wzrok
(kto wie dlaczego)
I udajemy, że wcale nie patrzyliśmy
Chociaż patrzyliśmy
A oni wiedzą i my wiemy, że oni wiedzą

Czasem ktoś poprosi o pomoc
Albo chociaż o radę
Pomożemy
I czujemy się dobrze
(Dlaczego? Kto wie…)

Czasem mamy ochotę ofuknąć gbura
Rozpychającego się w przepełnionym tramwaju
Udającego
(Dlaczego? Kto wie…)
Że nie widzi umęczonej staruszki
Nie ustępującego miejsca

Czasem nie wiemy widząc żebraka
Czy rzucić mu tysięczną rybę
Czy nie rzucać i skłonić do zdobycia wędki

Czasem przypadkiem powiemy, narysujemy, napiszemy lub zrobimy
Coś ładnego
I cieszy nas to
(Dlaczego? Kto wie dlaczego?)

Czasem w tłumów tłumie
Wydaje nam się, że odnajdujemy bratnią duszę
Jedyną
(Wydaje się, że wiemy)
Lecz zawsze jest zajęta
Niechętna
Albo obojętna

Ośmielę się zauważyć
Że niebywale często mamy w życiu
Przebejane

niedziela, 1 marca 2009

Mordercy pierworodni

Miliony pokoleń, miliony bekulturnych,
Jak busz w Australii, co rodząc płonie,
Miliony pokoleń bez wniosków wtórnych,
Miliony morderców swych matek w łonie

Żyją bez dziedzictwa, żyją od nowa,
Nie wiedząc jakich poświęceń owocem
Jest każdego z nich wzniesiona głowa
I jak bolesne czekają ich noce

Bez wsparcia przodków, ksiąg zapisanych,
Bez doświadczenia minionych lat,
Świat wybudują, co na nich samych
Będzie się wspierał czasu szmat

Elan vitae, potęga życia,
W nieświadomości pozwoli trwać,
I niby nie ma nic do ukrycia
I trzeba tylko od życia brać

Aż wyhamuje rozpęd natury
Widzi się szczyty, nie trzeba biec
I podszeptują wewnętrzne chóry
Że ktoś rozpalić musiał życia piec

Tęskno do źródeł, tęskne oblicza
Z nostalgią sięgają pamięcią wstecz
Nic nie znajdują, pustka dziewicza,
Pustka bez ale, bez przecież, bez lecz

Trwają więc w smutku i łzach pogrążeni,
Nie wiedząc co było, nie wiedząc co jest,
Martwią się czy też wyrośnie z ich cieni
Nowe pokolenie nim przyjdzie kres

Zmarszczek przybywa, poryte ciało
Wciąż nie wydało życia na świat
Czy poza śmiercią nic nie zostało
A nasza strata, największą ze strat?

Ach jakże w bólu wielką mam radość,
Ach w mym cierpieniu ostatni raz
Nadeszła wszelkich zmartwień mych zadość
Ginę i rodzę – wszystko w jeden czas

Któż mógł przewidzieć, że giną rodząc,
Że trzeba życie za życie zdać?
Któż mógł przewidzieć, że piękny owoc
Kosztuje więcej niż można dać?

Odchodzą nagle, ale szczęśliwi,
Że mogli temu światu coś dać,
Odchodzą w nicość wielce migotliwi
Wreszcie nie biorąc udało się dać

Miliony pokoleń, miliony bekulturnych,
Jak busz w Australii, co rodząc płonie,
Miliony pokoleń bez wniosków wtórnych,
Miliony morderców swych matek w łonie

poniedziałek, 9 lutego 2009

Niezapomniane

Rozsiądą się w bujanych fotelach gentelmani,
Fajki nabiją, tytoń zmienią w zgrabne kółka,
A przy nich damy dworu, ich ladies w czerwieni,
Z porcelany na język kap kap parzone ziółka

Retrospekcje z młodości odwiedzą senną klitkę,
W kominku ciepło zbudzą, rozmigocą świece,
Każdy palec owinie w tę Ariadny nitkę,
A gdy labirynt przebrną, serca buchną jak piece

I zadrży gdzieś tam w środku czuła struna ducha,
Ciałem dreszcz potrząśnie, oczy przejdą łzami,
Ach w życiu bywa różnie, lecz gdy się wspomnień słucha,
To żyć by się raz jeszcze tak chciało czasami.

Duszno i ciasno

Duszę się...
Cyfry dźwięki litery
Duszę się...
Kolory kształty rozmiary
Duszę się...
Zapachy odcienie figury
Duszę się...
Normy pojęcia i wzorce
Duszę się...
Symbole przyczyny i skutki
Duszę się...
Wymagania oczekiwania zalecenia
Duszę się...
Sekundy minuty godziny
Duszę się...
I tylko marzyć nie wolno i sobą być!
Przestrzeni tyle, a ciasno tak
Pozory wolności, obłudy gorzki smak
Latać nie wolno! Lecz będę o tym śnić...

sobota, 10 stycznia 2009

Liczydlaki

Dni liczymy niepoliczalne,
Zegarów kroczą natrętne armie,

Tik-tak, tik-tak

Minuta za minutą płynie,
Wskazówki niczym koło w młynie,

Tik-tak, tik-tak,

Kolejne cyfry kalendarza
I stosy kartek na ołtarzach,

Tik-tak, tik-tak,

O godziny wznosimy modły,
By tryby kiedyś zaniemogły,
By czasu śliskość zardzewiała,
By się wskazówka zatrzymała...

A ona ciągle tik-tak, tik-tak.

I wkoło walka z wiatrakami,
By wiatr zawrócić oddechami,

Tik-tak, tik-tak,

By pauzę włączyć pięknej chwili,
Lub wrócić się gdzieśmy już byli,

Tik-tak, tik-tak,

Móc smołą zalać, choć raz tarczę,
Spojrzeć na czasu ruchy starcze,

Tik-tak, tik-tak,

I licząc przesypiamy życie,
Wieczorem śnimy wciąż o świcie,
Choć świtu wrócić nie umiemy,
Więc żyć czy liczyć, czego chcemy?

A echo wciąż powtarza tik-tak, tik-tak...