poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Pary

Docieram na przystanek, wsiadam. W rękach gazeta, misternie sklecony artykuł początkującego dziennikarzyny. Tak misternie, że omal się nie rozpadnie. Chwiejne, niepewne siebie słowa biegną pijanym sprintem od przecinka do przecinka, by choć chwilę odetchnąć na kropce i przekazać dalej pałeczkę myśli. Wyrazy z lękiem rozpoczynają kolejne zdanie, wzbraniają się przed wejściem w nowy akapit, trzęsą się ze strachu na samą myśl o nowym wątku, a wraz z nimi cały tekst drży jak noga na sprzęgle debiutanta przed pierwszym egzaminem na prawo jazdy. I aż dziw bierze, że chybotliwe podpory są w stanie utrzymać mglistą treść. Gdyby spróbować wrzucić do niej choćby jedną dodatkową informację, niewątpliwie zaszłaby niezwykła reakcja chemiczna, która nie śniła się nawet mistrzom alchemii, i cała pozornie misterna konstrukcja runęłaby z hukiem i rozbryzła się na tysiące odłamków niczym drogocenne rodzinne kryształy spadające z najwyższej półki kredensu na marmurową podłogę.
Litery kapią jak przez durszlak na jeszcze wyschniętą i żądną wiedzy z rana glebę mojego mózgu. Pochłaniam je zachłannie, chociaż z minuty na minutę coraz wolniej. W końcu mam dość. Odkładam gazetę na puste siedzenie, skąd będzie krzyczała nagłówkami na podróżnych i być może znęci kogoś ten łyk źródlanej wiedzy.
Spoglądam przed siebie i widzę, że wpadłem w parzasty poranek w miejskim stylu. Przy drzwiach stoi chłopak ubrany na czarno z dziwną klamrą pod szyją. Enigmatycznym wzrokiem ponad ramieniem wybranki spogląda w nieodgadnioną dal przez przeciwległe okno autobusu. Chyba posiadł wiedzę tajemną albo dokonał odkrycia, które zmieni świat. Ach tak, na pewno! Byle tylko jej powiedział, o czym myśli. Stoi wpatrzona w niego jak w ósmy cud świata i cierpliwie oczekuje audiencji u wzroku jaśnie wielmożnego pana, który być może zaszczyci jej twarz krótką wizytą, by zaraz potem wrócić do swych jaśniewielmożniowskich obowiązków. Jeśli ktoś tak patrzy, musi być bardzo ważny i wyjątkowy. Musi!
Naprzeciw mnie z obficie ostatnio kwitnących kiści oberwała się i upadła na siedzenia tzw. lajtowa para. On – proste włosy do ramion, opalony jak karkówka na grillu, w bluzce delikatnej niczym pajęcza nić i przylegającej do prężnego, umięśnionego ciała jak laminat do dyplomu. Do tego wytarte spodnie symbolizujące wolność i abnegactwo, z którym nie ma nic wspólnego. Udaje, że mu na niej zależy. Ona – zwyczajna różowa bluza bez wyrazu, zwykłe spodnie i standardowa figura, praktycznie bez wcięcia w talii. Ot lubi czasem zajść do Maca lub KFC. Pasemka wyglądające jak trzecie wtorkowe wymiociny fryzjerki. Lekko odpicowana, podmalowana jak obrazek niedorozwiniętego pięciolatka, a w dodatku jej twarz pyli pudrem jak trawy w czerwcu. Paznokcie wyłaniają się spod skóry jak pazury u najgroźniejszych drapieżników i wydaje się, że co zamkną w sobie, to pochłoną – niczym rosiczka. Obowiązkowa pozycja – noga na nogę z ręką ukochanego na kolanku. Udaje, że jej na nim nie zależy. Prawie ze sobą nie rozmawiają. Czasem ktoś coś przebąknie, a słowo wpada w przestwór autobusu jak dwuzłotówka do pustej świnki skarbonki ubogiego malca i dźwięczy tylko przez chwilę, po czym jeszcze długo kołacze się po głowie, mimo że nic nie można już z nim zrobić.
Na przystanku próg godnie przekracza długa, smukła noga antylopy. Za nią wkracza następna i, przeszedłszy dostojnym krokiem po sawannie niskopodłogowca, zasiada tuż obok lajtowej pary. On mierzy ją lepkim wzrokiem od stóp do głów. Z oczu jak z paszczy kameleona wyziera długi, zwinięty, kleisty jęzor i oplata całe jej ciało ze szczególnym uwzględnieniem odsłoniętych nóg, tyłka, na którym opina się czarna spódniczka oraz sterczących piersi. Gdyby tylko mógł, rzuciłby się na nią z rykiem pędzącego słonia na ustach i, tocząc pianę niczym chory na wściekliznę, kopulowałby z nią na środku autobusu. „Ukochana” mierzy go wzrokiem i rejestruje to spojrzenie. W głowie dźwięczą przyciski maszyny do pisana, która odnotowuje raport z tego skandalicznego wypadku i przesyła go do szafy nigdyniezapomnienia, gdzie lokuje go w przegródce wyrzuty. Gdy piękniś po błyskawicznych oględzinach chowa jęzor z powrotem w głąb źrenic, ona jeszcze szybciej odwraca wzrok i udaje, że cały ten czas patrzyła przez okno i nie ma o niczym pojęcia. Atmosfera między nimi na okamgnienie gęstnieje tak bardzo, że figury woskowe wydają się przy nich bóstwami ekspresji. Jednak, nim minął czas potrzebny musze na wymach skrzydeł, on zaczyna nerwowo poszarpywać jej ręką, a z jego ust wypadają niekształtne słowa, jakby wymiotował pokracznymi figurami geometrycznymi. Wpada na chwilę w obłęd. Szarpie jej dłonią, jakby nagle, wbrew prawidłom medycyny, dostał wściekłego ataku Parkinsona jednej kończyny. Uderza nią o swoje udo, a przy tym bełkocze, zaśmiewa się głupio i rozbieganym, szalonym wzrokiem śledzi zmiany na jej twarzy. Wpatruje się w nią, jakby siłą perswazji chciał ją przekonać, że przed chwilą nie patrzył na siedzącą z drugiej strony długonogą seksigazelę. Pozoruje to równie udanie, jak jego wybranka przed chwilą pozorowała patrzenie przez okno oraz jak teraz udaje, że nic się nie stało i sztucznie szczerzy zęby, w które od wewnątrz pięściami wściekle biją podejrzenia stłoczone na języku i mocno zakorzenione w zakrętach hipokampu. Siedzą spięci, nerwowi. On jakby zawstydzony, że trzyma za rękę takiego paszkwila, kiedy obok siedzi niemalże bóstwo seksu. Niezdarnie gra jednak zadowolenie i nagabuje swą wybrankę jak tępy cham. Nachalnie i bez stylu. Co chwila zaśmiewa się sztucznie, z pewnością siebie na pokaz. Prawdziwy król komunikacji miejskiej. Pan sytuacji. Ona, nie wiedzieć czemu, podłapuje grę i podśmiewa się nerwowo, akopnaniując jego salwom. Żuje przy tym gumę rozdziawiając usta na tyle szeroko, że można by jej do nich wrzucić śnieżkę, gdyby tylko cisnąć nią w odpowiednim momencie.
Za nimi jeszcze jedna parka. Nieco starsza. Na oko po pięćdziesiątce. On w wytartej dżinsowej kurtce i najzwyklejszych w świecie spodniach. Twarz lekko poorana zmarszczkami, ale nie szpecącymi, a raczej uszlachetniającymi. Cery śniadej, ale nie czekoladowej. Wygląda na poważnego i rozsądnego, co wyraźnie kontrastuje z jego zachowaniem. Tuli się od niej jak psiak. Pokłada głowę na piersi i ramiona. Niby dla żartów, a jednak jakoś nie na żarty. Uwłacza tym nie tylko sobie, lecz także całemu męskiemu rodowi. Wywiesza jęzor i czeka na rozkazy. Nagabuje słówkiem to stąd, to stamtąd, byle tylko otrzymać wątpliwą łaskę swej milady. A owa dama siedzi w taniej białej bluzce, żółtej narzucie na ramionach i niebieskiej spódnicy. Panuje nad nim. Trochę zawstydzona jego bezpośredniością i zuchwałością przy świadkach. Odtrąca go nieczule raz za razem. Nie reaguje na jego monolog. Rozgląda się po autobusie, czy ludzie ich nie obserwują. Wydaje się zażenowana. I tak jadą ze sobą, nie wiadomo po co.
A z boku siedzę ja. Sam ze sobą. Porzuciłem gazetę i czytam żałośnie sparowanych ludzi. Żałośnie samotny.

Gdyby

Znów wracam po nocy. Po piciu. Znów to zrobiłem. Nienawidzę tego, a jednak wciąż do tego wracam. Osacza mnie beznadzieja. Nie chcę pić, nie cierpię kaca, a prowokuję go raz za razem i nie potrafię przestać. Czy to konformizm? Może. Może ulegam wpływom środowiska. A może po prostu nie umiem inaczej. Nie umiem się od tego uwolnić. Bo co robić wieczorem ze znajomymi, w towarzystwie, które zapija się na umór? Jak żałośni gówniarze. Bez opamiętania. Bez głowy. Bez sensu. A niektórzy może wręcz w poszukiwaniu sensu. Zresztą, co za różnica? Już nic z tym nie zrobię. Znów jestem skażony, radioaktywny wódką, burbonem i piwem. Na samo wspomnienie wstrząsa mną wstręt, drżą myśli. I choć fizycznie nie, to mentalnie chce mi się rzygać. Mam ochotę zwymiotować całe morze, zalać Wielki Kanion refluksem, wysuszyć Atlantyk, a następnie wypełnić go rzadką breją z kawałkami nieprzetrawionego żarcia. Utopić świat w rondlu ciepłych, intensywnie woniejących bełtów. Skąpać kosmos odpryskiem najobrzydliwszego rzyga wszechświata. Za karę. Z obrzydzenia do siebie samego. Z niemocy zapanowania nad swoim życiem, nad chaosem wewnętrznym i zewnętrznym. W żaden sposób nie jestem w stanie go okiełznać. Mogę tylko zamieszać od siebie złamanym kijem, rozmazać jeszcze bardziej to, co już i tak niewyraźne i niestałe.
I nie da się w tym stanie po prostu usiąść. Każde siadanie jest napiętnowane. Każde gubi się w znaczeniach, domysłach, spekulacjach. Tak oto siadam w autobusie i jadę. Ale zanim siadam, wybieram miejsce. Nie przy drzwiach, bo zaraz ktoś stanie nad głową i będzie jak sęp wyczekiwał, by mu ustąpić. Więc dalej, dalej. Przedzieram się przez zagęszczoną upałem przestrzeń na koniec, mijam wystających w przejściu pasażerów. Gdybym miał maczetę i podróżniczy kapelusz, mógłbym się przedzierać jak przez tropikalny las. A powietrze może tchnęłoby wtedy zbutwiałym drewnem bądź parną wilgocią, a nie zaschłym potem i alkoholem. Dobijam wreszcie do siedziska i zajmuję miejsce. Rozpoczyna się gra. Oczekuję. Kto się dosiądzie. Przystanek. Wpełzają. Rozpoczynają ekspansję, jak owady. Obwąchują wszystkie kąty w poszukiwaniu miejsca, jak psy śledcze. Wyciągają szyje, rozglądają się, niczym surykatki na afrykańskiej sawannie. Wchodzi młódka. Zmierzyła mnie wzrokiem już przez szybę. Teraz się dosiadła. Czytam książkę, a ona patrzy przed siebie. I udajemy, że to dosiadanie się nic nie znaczy, chociaż oboje wiemy, że jest inaczej. Oboje byśmy chcieli, by coś się od tego zaczęło, by był to początek jakiejś wspaniałej historii albo chociaż pretekst do szybkiego numerku. Nawet bardziej to drugie niż pierwsze. Nieuchwytne, nieujmowane w słowa, a jednak wiemy. Nie ma w niej nic nadzwyczajnego, a mimo to jakoś zwierzęco jej pragnę, instynktownie. Uciekam wzrokiem z kartki na beżowe spodnie. Szczupła nóżka i szerokie biodra. Czarny, zamknięty bucik i stopa bez skarpetki. Biała bluzka a la nietoperz i ogromne okulary zasłaniające pół twarzy. Ale ja ją widzę, bo siedzi bokiem. Wpatruje się przed siebie, gdy ją obserwuję. Mimo całej mojej dyskrecji musi zdawać sobie z tego sprawę. Tak jak ja zdaję sobie sprawę z tego, że gdy kończę rozpoznanie, ona tak samo przyczajonymi spojrzeniami bada mnie. I tak trwamy zastygli, a w głowach budujemy sobie wspaniałe historie, które mogłyby nas spotkać, gdyby tylko któreś z nas zdobyło się na jeden gest, jedno słowo. Ale nie. Nikt się nie odważy. Skostnieliśmy, zamurowało nas. Betonowe posągi w autobusie do centrum. Nie możemy drgnąć, ale za to mamy swoje małe, kolorowe, rozmarzone światy. Fruwamy po nich od kwiatka do kwiatka jak motyle i spijamy nektar. Piękne snujemy domysły. Jakby się to potoczyło. Ja bym zagadał. Że masz bardzo delikatne dłonie i do twarzy ci z czerwonymi paznokciami. Zawstydziłabyś się i podjęła grę. Podziękowała i zapytała o książkę. Opowiedziałbym. Przekonująco i ciekawie. Odnalazłbym efektowny akapit, przeczytał kilka zdań, które przemówiły mi do wyobraźni. Chociaż, jak sama widzisz, cóż one znaczą przy tym, jak ty przemawiasz mi do wyobraźni. Rzuciłbym bezwiednie ten pretensjonalny, żałosny komplement. Nawet nie zauważyłabyś, że jest tani i kiepski jak żarcie z Tesco. Opowiedziałabyś mi, że jedziesz kupić karmę dla kota. A ja odparłbym, że jadę donikąd. Że mogę pomóc ją przenieść, bo może być ciężka. Zgodziłabyś się. Wysiedlibyśmy razem, poszli do zoologicznego, rozmawiali po drodze o pogodzie i o kocie, i o tym, jak to koty przynoszą pod drzwi zaduszone jaszczurki i ptaki – efekty swoich polowań, i o tym, jak piękne jest rozgwieżdżone niebo nocą i o uroku kwitnących wiśni w Japonii. Bez erudycyjnego pieprzenia. Czysty zachwyt światem. Czysta radość z siebie nawzajem. Spijalibyśmy słowa ze swoich ust, chłonęli nawzajem oddechy jak podczas pocałunku. Bez popisów, bez pretensji do czegokolwiek. Zaprosiłabyś mnie na kawę do siebie, a ja kupiłbym lody śmietankowe. Smakowałyby dzieciństwem, odwiedzinami u babci na wsi i wiatrem we włosach. Zatonęlibyśmy w osiedlu, wsiąkli w bloku, wstrzyknęli się do twojego mieszkania i przekręcili na wszelki wypadek zasuwkę, by nikt nam nie przeszkadzał. Zaparzyłabyś kawę. Zapach rozlałby się po całym mieszkaniu. Ściany wdychałyby pełną piersią, pęknięcia w suficie zasysałyby go jak podłużne odkurzacze. Powiedziałbym, że pyszna, ale że idę o zakład, że ty jesteś jeszcze smaczniejsza. Zaproponowałabyś, bym sprawdził. Podszedłbym, objął się w biodrach i pocałował. Smakowałabyś czerwcem, truskawkami i biciem serca. Pachniała słoneczną Sycylią i bakaliami, i jędrnością życia. Całowałbym bez pośpiechu. Jakbym jadł ciastko. Najpierw wisienka, potem delikatna bita śmietana, a potem sedno. Wstałabyś. Zaszumiałoby nam w głowach, rozpędziłoby się w żyłach, zawirowało gdzieś w środku, nie wiadomo gdzie. Meble wzdychałyby bezgłośnie, że są tylko meblami, ściany niemo wpatrywałyby się w nas i pękały z zazdrości. Okna płakałyby bezłzawo nad swą samotnością. A my tylko byśmy się całowali. Jak dzieciaki. Jak za pierwszym razem. Bez gierek. Szczerze wymienialibyśmy się sobą, nienasycenie, nieskończenie. A potem bym cię rozebrał. Olśniewałabyś nagością. Oglądałbym cię, wkręcałbym oczy jak kleszcze, wlampiał się w twoje bezbłędne ciało jak w najciemniejszą ciemność, jak w otchłań wszechświata. Wpiłbym się w ciebie, jak w soczystego arbuza. Zachłysnął się, rozsmakował, pochłaniałbym cię pantagruelicznie, wiecznie nienakarmiony. Oplotłabyś mnie nogami. Świat zlałby się w jedną, bezbarwna plamę, a my uprawialibyśmy miłość na jej tle. Jak pierwszy raz w historii stworzenia. Przedwieczni, przedpiękni, doskonali. Stopilibyśmy się w jedno, w słodką, gęstą masę, z której potem można by było wysmarować cały nowy wszechświat. Wszystkie zapachy, smaki, kolory, kształty. Moglibyśmy wszystko, wszystko! Gdyby tylko któreś z nas zdobyło się na ten gest w autobusie. Ale nic z tego. Jadą dalej dwa posągi. Obserwują się, aż w końcu jeden wysiada i kończy się na niczym. Może następnym razem…

środa, 22 czerwca 2011

Piszę wiersz

Piszę wiersz
Czyli porzucam moje zwykłe myśli
I zaczynam myśleć tak jak chciałbym myśleć
na co dzień
Stoję obok samego siebie
Przyglądam się tym myślom które chciałbym mieć
na co dzień
I zastanawiam się
Jak mogę być autorem tego wiersza

Jestem tylko autorem wyobrażenia o tym jak chciałbym myśleć
na co dzień
Ale ten wiersz
I każdy inny wiersz
To wcale nie są moje myśli

Ja tylko czasem chciałbym tak myśleć
I jeszcze bardziej czasem to zapisuję
A potem wypycham dzień watą
Tak jak wszyscy wypychają
I tą watą żyję
Bo prawdziwe życie to ta wata

A poezja
Gdzieś kiedyś na chwilę prawie dla nikogo

Przyjemnie czasem popatrzeć z zewnątrz

środa, 2 marca 2011

Liść

Liść wisiał na gałęzi. Pożółkł, poczerwieniał, pobrązowiał i wciąż wisiał targany wiatrem to z tej, to z tamtej strony. Krewniacy opuszczali go kolejno – tak dalsi, nieznani i nigdy nie widziani (zapewne z odległych gałęzi, a może nawet z samego czubka drzewa), jak i ci najbliżsi, rosnący na tej samej odnóżce, przyjaciele od samego pączka. Wszyscy przelatywali, wirując, przed oczyma coraz bardziej samotnego liścia.
Liść dobrze wiedział, że nie jest wieczny. Jak to wśród liści, informacje szybko się roznoszą i od pewnego czasu szumiało już w okolicy o tym, że niechybnie wszystkich czeka śmierć. Mimo to przez całą wiosnę i całe lato wydawała się tak odległa. Co prawda, czasem przypominała o sobie boleśnie, gdy nieznośne bachory rwały gałęzie lub gdy mszyce i inne robactwo pożerało bezbronnych kuzynów, ale liść miał to szczęście, że omijały go wszelkie perturbacje; mało tego, znał to wszystko tylko ze słyszenia, ponieważ trawił życie na swej zacisznej, bezpiecznej gałęzi.
Nadeszła jednak jesień. Niespodziewany chłód przejął liść, który zatęsknił za wiosną i latem. Wspomniał stare dobre czasy, gdy ptaki urządzały koncerty wśród koron, gdy chrząszcze brzęczały między gałęziami, gdy z braćmi na wyścigi przebijali pączki, a potem wciąż na wyścigi rośli w pełnym słońcu. Wspominał, jak nabierał siły i koloru, jak z szumem kołysał się na wietrze, jak pochłaniał promienie słońca, jak wieczorami zbierał krople rosy, w których przeglądał się sam księżyc. Wspominał to wszystko z sentymentem i tęsknił za pięknymi dniami beztroski.
Wszyscy wokół niego postarzeli się i w nikomu nieznanym porządku odrywali się od gałęzi, by wyruszyć w ostatnią podróż. Często nagle, bez pożegnania, bez podmuchu wiatru, nawet nocą – wśród głuchej ciszy. Opuszczali rodzinne drzewo ze świadomością, że nie będzie możliwości powrotu; opuszczali samotnie i grupami. Co rano, o brzasku można było dojrzeć w dole przyjaciół, którzy odpuścili, dali za wygraną.
Liść długo nie chciał się poddać. W końcu został ostatni na odnóżce, ostatni na gałęzi, ostatni na całym drzewie. Wszyscy, z którymi trawił życie od pączka, leżeli niemi na dole. Podziwiał barwną mozaikę złożoną z ich ciał posklejanych wilgocią. Zastanawiał się, jak to jest być na dole, ale nie mógł nic o tym wiedzieć, póki był na górze. Na tej górze, na której spędził całe życie – tu gdzie, mimo wszelkich przeciwności, było mu tak dobrze. Nie chciał spadać. Bał się. Przecież trzeba było poświęcić wszystko i rzucić się w nieznane. Nie chciał tego – mimo chłodu, samotności i bezsilności.
W końcu nadszedł feralny dzień. Liść od rana drżał na wietrze, ociekał kapuśniaczkiem i resztkami sił trzymał się odnóżki. W pewnym momencie zawiało tak, że nie było wyboru i trzeba było opuścić rodzinne drzewo. Przedwcześnie – jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach. Wszystko stało się tak szybko, że nie było czasu na pożegnania i żale. Zakręcił się parę razy wokół, spadając, i wylądował na kupce liści pod drzewem. Nim zdążył się dobrze ułożyć, z kilkoma krewniakami – towarzyszami tej niespodzianej podróży – znalazł się w garści kucającego obok mężczyzny. Przez okamgnienie wszyscy mieli zaszczyt otrzeć się o odbyt poddrzewnego jegomościa, by następnie wylądować w jego wymiocinach. Załatwiwszy swe potrzeby, człowiek powstał, zachwiał się, głośno odchrząknął i soczyście splunął na wysmarowany gównem i utaplany w rzygach liść, a następnie odwrócił się i kloszardzim krokiem podążył w swoją stronę. Dla niego to jeszcze nie był koniec – w przeciwieństwie do liścia.

niedziela, 16 stycznia 2011

Klatka

Nieporządni
Lubię ich
Tylko oni zwracają uwagę
Znają mnie

Czasem w jesienny deszczowy wieczór
Potrafią przesiedzieć u mnie kilka godzin

Palą
Rozmawiają
Czasem zaplują
Ale to nic nie szkodzi

Patrzą i widzą
Uważają
Dotykają
Czasem coś napiszą
Naprawdę tu są
Przyzwyczajamy się do siebie

A porządni?
Przemykają jak cienie w marynarkach
Z neseserami
Zamyśleni
Nie zauważają mnie
Dla nich nie istnieję
Tup tup tup
Po schodach na górę
I już ich nie ma

Tylko psioczą
Na dym
Na kiepy
Na hałas
Przepędzają nieporządnych
Gaśnie światło
I znów zostaję sama ze sobą
W ciszy

Ostatkiem sił wchłaniam zapach dymu
Jak nałogowiec
Nasiąkam nim
A potem smutno wietrzeję
I żyję wspomnieniem
Do następnego razu