wtorek, 15 września 2009

Wieczorne zakochanie

Ała… ała? Nie, to nie boli. Przynajmniej na początku. Jestem tylko nagi, prawdziwie nagi. Niewiarygodne, że można stać się tak bezbronnym. Czuję, jakby me ciało się otwierało, jakby ktoś zrobił odwiert w głąb mojej klatki piersiowej, a następnie bezboleśnie ją otworzył. Wnętrze jest soczyste jak owoc. Bije stamtąd ciepło, promieniuje z samego jądra. Cała naga prawda, żadnych tajemnic, mgiełek, chmurek, żadnych punktów widzenia, niedopowiedzeń – bo jak można mówić o niedopowiedzeniach, gdy nie użyło się słów – zakurzonych zakamarków, pajęczyn, pułapek czy ukrytych jarów. Wszystko jest na wierzchu, na wyciągnięcie ręki, piękne jak w chwili stworzenia, nietknięte przez żadne zło, przekleństwo, przez żadną czerń, chorobę, zmorę. Wyjątkowe, ulotne, jedyne i niepowtarzalne wieczorne zakochanie w parku Rydza-Śmigłego przy kolorowej fontannie – marnej kopii Las Vegas w środku Warszawy. Szkoda, że nie można zapisywać takich chwil, fotografować ich, umieszczać na dyskietkach, płytach CD albo najlepiej na winylach. Miło byłoby móc włączyć gramofon wspomnień, wyjąć z pudełka pachnącego twoimi włosami płytę z nagraniem tego wieczoru, ułożyć ją, usłyszeć i poczuć charakterystyczne skrzypnięcie, a potem przenieść się do niej w czasoprzestrzeni. Ale nie żeby ją oglądać, o nie. Jak się przenosić, to by znów ją przeżyć i znów, i znów… Ileż byłoby zdartych płyt?!
Czemu nie mogę wyjąć palców spośród twoich włosów? Błądzę w nich jakby nie było wyjścia, chociaż wiem doskonale gdzie się znajduje. Mam ochotę na wino i twoje usta, a stoję jak posąg o ożywionych rękach zapatrzony w zmiennobarwną wodę. Nagle przejmuje mnie wilgotne i nieco chłodne przyfontanniane powietrze pełne mikrokropelek unoszących się siłą rozbryzgu wokół betonowego pierścienia okalającego oczko. Delikatny wstrząs na mgnienie oka włada moim ciałem, zrzucam wyimaginowaną skorupę, a raczej skorupkę, odzyskuję władanie nad wszystkimi członkami i przytulam cię mocniej do siebie.
To sen? Chyba nie. Nie jest jak we śnie, ale nie jest też rzeczywiście; dziwne. Zaglądam ci przez ramię w twarz. Jesteś zamyślona, ale nie odfrunęłaś jeszcze zbyt daleko stąd. W ogóle nie masz takiego zamiaru. Widzisz horyzont gdzieś hen przed sobą, ale trzymasz myśli – nie wiedzieć czemu – na zbyt krótkim sznurku, jak latawiec, który chciałby się wyrwać, ale brak mu swobody. Wydajesz się przez to lekko podenerwowana i chyba chcesz się czymś zająć, by zapomnieć o myślach nielotach wbrew woli.
Powinienem cię pocałować? Sam nie wiem… ale i tak to zrobię. Trudno się oprzeć, gdy już się pomyśli. Próbuję… przestaję, próbuję i przestaję. Smakujesz ciepłem, wilgocią i rześkością rosy. Próbuję jeszcze raz i już nie przerywam. Gdy kończysz, wyobrażam sobie, że tak właśnie czuje się lawina schodząca podczas wiosennych roztopów z górskiego zbocza. Nieraz wiele bym dał, by stać się nią choć na chwilę i sprawdzić, czy mam rację. A nawet jeśli nie, zapewne jej strata.
– Wracamy? – pytam.
– Tak – odpowiadasz nie odwracając przez chwilę twarzy od fontanny. Jeszcze przez moment cię obejmuję, po czym wreszcie podejmujesz decyzję, odwracasz głowę, reakcja łańcuchowa pociąga za nią całe ciało i – nie wiadomo kiedy – docieramy do schodów. Chwilę później jesteśmy już na dole, idziemy chodnikiem, skręcamy, maszerujemy ciemną alejką pośród drzew, widać ulicę, światła, przejście dla pieszych, przystanek, jesteśmy.
Wsiadamy i ruszamy w nieznane… a przynajmniej chciałbym, żeby tak było. Naprawdę jedziemy zlec do ciebie po wyczerpująco nieproduktywnym dniu. W drodze wyglądamy przez okno, jakbyśmy spodziewali się czegoś niezwykłego po naszym mieście. Niestety, są tylko przechodnie, wyłaniający się na pojedyncze chwile z cienia oraz błyskawice, przecinające zachmurzony nocny nadwarszawski klosz. Rozmawiamy o tobie, o mnie i o rzeczach, a słowa wypadają nam z ust bez przekonania, jak zbędne kawałki nieuchwytnej substancji, z których nie wszystkim dane jest dotrzeć do uszu odbiorcy… a może wcale nie były tam adresowane? Może od początku wyrzucaliśmy je w próżnię z obawy przed ciszą. Czemu właściwie ją zabijamy? Czemu ciągle dążymy do unicestwienia bezdźwięcznych chwil egzystencji, jakby były one nienaturalne, niezręczne i mniej doskonałe od jakichkolwiek dźwięków? Wypluwamy tony śmieci, by tylko zabić przerażającą i przejmującą toń krystalicznej ciszy, nie zastanawiając się po co. Głupi nawyk, bezmyślny. I nie do końca wiadomo, czy robimy to ze wstydu czy ze strachu przed sobą.
Jesteśmy u ciebie. Oczywiście winda; kto w naszych czasach używa jeszcze schodów? Klucz przypominający flamaster po przejściach przesuwa ciężkie zasuwy i ociężałe drzwi poddają się twej słabej, kobiecej dłoni.
- Jesteś głodny?
- Zjadłbym coś, ale najlepiej na ciepło.
- Może tosty?
- Będą idealne.
A w dodatku tak szybko i łatwo się je przyrządza. Chleb… pseudochleb jest już pokrojony, ser też, szynka też. Sklejamy wszystko na raz, dwa, trzy, pakujemy do opiekacza i po chwili słychać coraz nachalniejsze skwierczenie. Niewyglądające najbezpieczniej języki pary wymykają się przez wszystkie szpary – to znak, że czas otworzyć ów mały cud techniki, wyciągnąć zawartość, zalać ketchupem i – jak najbardziej niezdrowym nawykiem – napełnić bebechy przed udaniem się na spoczynek. Paradoksalnie – mimo świadomości złowrogiego wpływu posiłku nocą – smakuje wyśmienicie.
W łóżku leżysz na plecach. Ja twarzą w twoją stronę w dziwacznej pozycji – na skradającego się łotra z rękami wzniesionymi ponad głowę, na których de facto ją opieram – dzięki której mogę cię obserwować. Obracasz głowę w moją stronę i uśmiechasz się. Jaki to uśmiech, jaki to uśmiech… ? Niełatwy do rozszyfrowania. Chciałabyś już iść spać, ale jestem tu i nie wypada, i szkoda by było. Zastanawiasz się, co powiem, a ja nic nie mówię. Dotykam tylko twojej dłoni, palców, paznokci. Potem bawię się włosami i błądzę w nich jeszcze bardziej niż w parku. Zamykasz oczy zadowolona, a twarz nie potrafi w żaden sposób ukryć tego odczucia przede mną. Po paru minutach rzęsy puszczają się za ręce i spoglądasz na mnie zamglonym wzrokiem. Wiem, co to znaczy; każdy wie. Możliwe, że gdybym cię nie pocałował w tym momencie, do pokoju wpadłby piorun i zamienił mnie w kupkę węgla, który rozdmuchałabyś na cztery strony świata. Ale nie całuję dla bezpieczeństwa; całuję, bo cię pragnę. Tym razem to nie lawina, a powoli wzbierający strumień spływający z tego samego zbocza. Biorę cię. Kochamy się zlepieni w najnaturalniejszej ze wszystkich póz, która – paradoksalnie – wydaje się z początku nienaturalna. Płynne ruchy płynnie wzburzają nasze płynne wnętrza, aż po czubki placów, nosów, głów. Czasem wydaje się, że sama dusza się wzburza… czyżby była płynna? Wtulasz się we mnie po wszystkim, a ja obejmuję cię ramieniem. Zasypiamy jednak rozłączeni. W snach wolimy podróżować własnymi ścieżkami.

Blednący archipelag

Jestem. Tak, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Może i ulotny, ale przecież wspaniały! Poza tym, cóż nie jest ulotne na tym świecie? Wszystko to kwestia czasu, spojrzenia, liczenia… zresztą, czy to ważne? Ustaliliśmy już, że jestem i przy tym pozostańmy.
Gdzie jestem? Też mi pytanie. Tutaj, o właśnie tu. Tu i teraz, bo gdzie indziej mógłbym być? Nie dane mi było o tym decydować, ale skoro już tu jestem, fajnie jest wierzyć, że to najlepszy możliwy czas i najwłaściwsze dla mnie miejsce. W każdym razie nie chciałbym, by wszystko okazało się głupim zbiegiem okoliczności. Nie, protestuję! To by umniejszało mojemu jestestwu! Co by nie mówić o Sprawiedliwym, jeśli jest sprawiedliwy, nie mógłby jednych jestestw pomniejszać, a innych wywyższać, czy nie tak? Zatem jestem tu, gdzie być powinienem, taki, jaki być powinienem i nie ma mowy, by mogło być lepiej.
Większość czasu wyleguję się na bladej tafli, bo niewiele jest zwrotów wartych odnotowania. Bywa, że czuję jak unoszę się ku górze dzięki uśmiechom losu bądź opadam nieco w dół, tonąc niemal we łzach rozpaczy, załamania, czy w zwykłych łezkach małych smutków. Po pewnym czasie wracam jednak na swą stałą pozycję i tkwię w miejscu na podobieństwo otaczających mnie braci. Wszyscy tak tkwimy i czekamy nie wiadomo na co; chyba na wielki finał (bo taki kiedyś musi nadejść, prawda?). Jedni wypalają się i gasną; inni rodzą się, powoli nabierają kolorów i lśnią, zawstydzając pozostałych swym blaskiem; niektórzy zaś puszczają szybkie oczko i znikają na zawsze, jakby nigdy ich nie było, jakby byli przywidzeniem. Tylko po co, po co to wszystko?
Szukamy sensu. Musi być jakiś cel. Ach, żeby wiedzieć, co dzieje się z tymi, którzy zostali wymazani z bladej tafli… Czy są w lepszym świecie? A może rozpłynęli się w nicość? Na litość… czy to możliwe, że tak po prostu wyparowują?! Byli i nagle ich nie ma, jak sny; igraszka losu. A może to, co jest teraz, to wszystko co nas czeka; początek i koniec, kulminacja egzystencji, potęga życia zamknięta na ułamek chwili w materialnym zakrzywieniu czasoprzestrzeni? Taki przywilej, o którym pojęcia nie mamy, bo wciąż liczymy na coś wyższego, pełniejszego, wspanialszego.
Może jesteśmy częścią większej całości? Roimy sobie – bezpodstawnie – żeśmy celem, gdy faktycznie pozostajemy środkiem; nie produktem, a składnikiem; żadną kwintesencją, a jedynie katalizatorem. Możemy być nawet częściami wielu innych całości, które też nie muszą być całościami kompletnymi, a jedynie elementami kolejnych elementów i tak w nieskończoność. I całości te mogą nas podziwiać, brzydzić się nami, nie zauważać nas, rozpływać się w zachwytach nad nami, potrzebować nas, a nawet mogą nie mieć pojęcia o naszym istnieniu.
Nie wykluczone również, że jesteśmy zwykłą genetyczną pomyłką, zbędnym ogniwem na drodze ewolucji, które ukształtowało się ot tak na boku i istnieje tylko po to, by zginąć i zostać na zawsze zapomnianym. Albo, że jesteśmy przypadkowym tworem, który nie ma większego znaczenia i w każdej chwili można nas bez szkody – nie licząc oczywiście ubytków estetycznych w oczach co poniektórych – wyciąć, wymazać, zamalować, zretuszować.
Rozważamy zatem nasze istnienia-nieistnienia, a potem zarzucamy to, gdyż donikąd nie prowadzą myśli zbłądzone w bezdowodowej podróży po omacku z zasłoniętymi oczyma. Tkwimy więc dalej na bladej tafli i odliczamy sekundy odłupujące kolejne mikrokawałki pigmentu z naszych ciał, by w końcu doprowadzić do całkowitego unicestwienia. Stoimy na swoich miejscach, co jakiś czas delikatnie się wznosimy, by później nieco opaść i tak naprawdę nie zmienia się nic, a my stajemy się coraz bladsi i tafla pochłania każdego z nas wciąż bardziej i bardziej.
Co prawda przychodzą takie okresy, gdy hardziejemy. Stawiamy jej twardy opór, kontrastujemy wyraźnie i mnożymy się na potęgę, ale żaden z nas nie wpadł jeszcze na pomysł, jak zachować ten stan. Musi być jakaś recepta, magiczny środek chroniący przed blaknięciem i całkowitym zanikiem. To na pewno bardzo proste, jak wszystko w życiu. Trzeba tylko na to wpaść, a tu już wymagany jest błysk geniuszu, którego – jak na razie – wszystkim nam brak. Chyba, że witalność musi przemijać, że dostajemy ją na oka mgnienie, by później zdać nie wiadomo gdzie i komu.
Mija czas; obserwuję jak odchodzą przyjaciele, wrogowie, bliscy, dalecy, znajomi oraz zupełnie nieznani. Znikają, rozpływają się w nicość, czynimy znaki na ich pamiątkę, a potem i tak zapominamy, a tafla wygładza się, aż nie zostaje po nich nawet ślad. Jest nas coraz mniej, a i ja sam czuję się słaby, bardzo słaby. Dopada mnie cynizm, zaczynam wątpić w sens. Wszystko było dziełem przypadku? Tak się nam poszczęściło? I teraz koniec? Na zawsze?! Więc po co to wszystko? Żart Sprawiedliwego? Niezbyt śmieszny… Zresztą, kto wie, czy istnieje jakiś tam Sprawiedliwy. Tak sobie mówimy, bo nie ma przecież rozsądniejszego celu niż doskonałość, której ogarnąć nie możemy i choćbyśmy połączyli wszystkie umysły świata, nie zrozumiemy. To nas usprawiedliwia. Nie jestem groszy, nie mogę poznać sensu, bo nikt nie jest w stanie tego zrobić. Ech… wierzymy. Wierzymy, bo chcemy, bo tak jest łatwiej, a przecież wszystko to kwestia wiary.
W końcu zostaję sam, jeden jedyny na bezkresnej bladej tafli, która wydaje się niezmienna i nieskończona. Jest coraz zimniej, a życiodajne promienie coraz rzadziej i rzadziej napełniają mnie energią. Brak mi wyrazu, brak mi go wciąż bardziej i bardziej, aż w pewnej chwili zanika kompletnie. Rozpływam się w tafli i, i… jestem taflą, taflą! Płynę, aaa! We wszystkie strony, pełen-podzielony… rozpływam się, aaa… !