poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Gdyby

Znów wracam po nocy. Po piciu. Znów to zrobiłem. Nienawidzę tego, a jednak wciąż do tego wracam. Osacza mnie beznadzieja. Nie chcę pić, nie cierpię kaca, a prowokuję go raz za razem i nie potrafię przestać. Czy to konformizm? Może. Może ulegam wpływom środowiska. A może po prostu nie umiem inaczej. Nie umiem się od tego uwolnić. Bo co robić wieczorem ze znajomymi, w towarzystwie, które zapija się na umór? Jak żałośni gówniarze. Bez opamiętania. Bez głowy. Bez sensu. A niektórzy może wręcz w poszukiwaniu sensu. Zresztą, co za różnica? Już nic z tym nie zrobię. Znów jestem skażony, radioaktywny wódką, burbonem i piwem. Na samo wspomnienie wstrząsa mną wstręt, drżą myśli. I choć fizycznie nie, to mentalnie chce mi się rzygać. Mam ochotę zwymiotować całe morze, zalać Wielki Kanion refluksem, wysuszyć Atlantyk, a następnie wypełnić go rzadką breją z kawałkami nieprzetrawionego żarcia. Utopić świat w rondlu ciepłych, intensywnie woniejących bełtów. Skąpać kosmos odpryskiem najobrzydliwszego rzyga wszechświata. Za karę. Z obrzydzenia do siebie samego. Z niemocy zapanowania nad swoim życiem, nad chaosem wewnętrznym i zewnętrznym. W żaden sposób nie jestem w stanie go okiełznać. Mogę tylko zamieszać od siebie złamanym kijem, rozmazać jeszcze bardziej to, co już i tak niewyraźne i niestałe.
I nie da się w tym stanie po prostu usiąść. Każde siadanie jest napiętnowane. Każde gubi się w znaczeniach, domysłach, spekulacjach. Tak oto siadam w autobusie i jadę. Ale zanim siadam, wybieram miejsce. Nie przy drzwiach, bo zaraz ktoś stanie nad głową i będzie jak sęp wyczekiwał, by mu ustąpić. Więc dalej, dalej. Przedzieram się przez zagęszczoną upałem przestrzeń na koniec, mijam wystających w przejściu pasażerów. Gdybym miał maczetę i podróżniczy kapelusz, mógłbym się przedzierać jak przez tropikalny las. A powietrze może tchnęłoby wtedy zbutwiałym drewnem bądź parną wilgocią, a nie zaschłym potem i alkoholem. Dobijam wreszcie do siedziska i zajmuję miejsce. Rozpoczyna się gra. Oczekuję. Kto się dosiądzie. Przystanek. Wpełzają. Rozpoczynają ekspansję, jak owady. Obwąchują wszystkie kąty w poszukiwaniu miejsca, jak psy śledcze. Wyciągają szyje, rozglądają się, niczym surykatki na afrykańskiej sawannie. Wchodzi młódka. Zmierzyła mnie wzrokiem już przez szybę. Teraz się dosiadła. Czytam książkę, a ona patrzy przed siebie. I udajemy, że to dosiadanie się nic nie znaczy, chociaż oboje wiemy, że jest inaczej. Oboje byśmy chcieli, by coś się od tego zaczęło, by był to początek jakiejś wspaniałej historii albo chociaż pretekst do szybkiego numerku. Nawet bardziej to drugie niż pierwsze. Nieuchwytne, nieujmowane w słowa, a jednak wiemy. Nie ma w niej nic nadzwyczajnego, a mimo to jakoś zwierzęco jej pragnę, instynktownie. Uciekam wzrokiem z kartki na beżowe spodnie. Szczupła nóżka i szerokie biodra. Czarny, zamknięty bucik i stopa bez skarpetki. Biała bluzka a la nietoperz i ogromne okulary zasłaniające pół twarzy. Ale ja ją widzę, bo siedzi bokiem. Wpatruje się przed siebie, gdy ją obserwuję. Mimo całej mojej dyskrecji musi zdawać sobie z tego sprawę. Tak jak ja zdaję sobie sprawę z tego, że gdy kończę rozpoznanie, ona tak samo przyczajonymi spojrzeniami bada mnie. I tak trwamy zastygli, a w głowach budujemy sobie wspaniałe historie, które mogłyby nas spotkać, gdyby tylko któreś z nas zdobyło się na jeden gest, jedno słowo. Ale nie. Nikt się nie odważy. Skostnieliśmy, zamurowało nas. Betonowe posągi w autobusie do centrum. Nie możemy drgnąć, ale za to mamy swoje małe, kolorowe, rozmarzone światy. Fruwamy po nich od kwiatka do kwiatka jak motyle i spijamy nektar. Piękne snujemy domysły. Jakby się to potoczyło. Ja bym zagadał. Że masz bardzo delikatne dłonie i do twarzy ci z czerwonymi paznokciami. Zawstydziłabyś się i podjęła grę. Podziękowała i zapytała o książkę. Opowiedziałbym. Przekonująco i ciekawie. Odnalazłbym efektowny akapit, przeczytał kilka zdań, które przemówiły mi do wyobraźni. Chociaż, jak sama widzisz, cóż one znaczą przy tym, jak ty przemawiasz mi do wyobraźni. Rzuciłbym bezwiednie ten pretensjonalny, żałosny komplement. Nawet nie zauważyłabyś, że jest tani i kiepski jak żarcie z Tesco. Opowiedziałabyś mi, że jedziesz kupić karmę dla kota. A ja odparłbym, że jadę donikąd. Że mogę pomóc ją przenieść, bo może być ciężka. Zgodziłabyś się. Wysiedlibyśmy razem, poszli do zoologicznego, rozmawiali po drodze o pogodzie i o kocie, i o tym, jak to koty przynoszą pod drzwi zaduszone jaszczurki i ptaki – efekty swoich polowań, i o tym, jak piękne jest rozgwieżdżone niebo nocą i o uroku kwitnących wiśni w Japonii. Bez erudycyjnego pieprzenia. Czysty zachwyt światem. Czysta radość z siebie nawzajem. Spijalibyśmy słowa ze swoich ust, chłonęli nawzajem oddechy jak podczas pocałunku. Bez popisów, bez pretensji do czegokolwiek. Zaprosiłabyś mnie na kawę do siebie, a ja kupiłbym lody śmietankowe. Smakowałyby dzieciństwem, odwiedzinami u babci na wsi i wiatrem we włosach. Zatonęlibyśmy w osiedlu, wsiąkli w bloku, wstrzyknęli się do twojego mieszkania i przekręcili na wszelki wypadek zasuwkę, by nikt nam nie przeszkadzał. Zaparzyłabyś kawę. Zapach rozlałby się po całym mieszkaniu. Ściany wdychałyby pełną piersią, pęknięcia w suficie zasysałyby go jak podłużne odkurzacze. Powiedziałbym, że pyszna, ale że idę o zakład, że ty jesteś jeszcze smaczniejsza. Zaproponowałabyś, bym sprawdził. Podszedłbym, objął się w biodrach i pocałował. Smakowałabyś czerwcem, truskawkami i biciem serca. Pachniała słoneczną Sycylią i bakaliami, i jędrnością życia. Całowałbym bez pośpiechu. Jakbym jadł ciastko. Najpierw wisienka, potem delikatna bita śmietana, a potem sedno. Wstałabyś. Zaszumiałoby nam w głowach, rozpędziłoby się w żyłach, zawirowało gdzieś w środku, nie wiadomo gdzie. Meble wzdychałyby bezgłośnie, że są tylko meblami, ściany niemo wpatrywałyby się w nas i pękały z zazdrości. Okna płakałyby bezłzawo nad swą samotnością. A my tylko byśmy się całowali. Jak dzieciaki. Jak za pierwszym razem. Bez gierek. Szczerze wymienialibyśmy się sobą, nienasycenie, nieskończenie. A potem bym cię rozebrał. Olśniewałabyś nagością. Oglądałbym cię, wkręcałbym oczy jak kleszcze, wlampiał się w twoje bezbłędne ciało jak w najciemniejszą ciemność, jak w otchłań wszechświata. Wpiłbym się w ciebie, jak w soczystego arbuza. Zachłysnął się, rozsmakował, pochłaniałbym cię pantagruelicznie, wiecznie nienakarmiony. Oplotłabyś mnie nogami. Świat zlałby się w jedną, bezbarwna plamę, a my uprawialibyśmy miłość na jej tle. Jak pierwszy raz w historii stworzenia. Przedwieczni, przedpiękni, doskonali. Stopilibyśmy się w jedno, w słodką, gęstą masę, z której potem można by było wysmarować cały nowy wszechświat. Wszystkie zapachy, smaki, kolory, kształty. Moglibyśmy wszystko, wszystko! Gdyby tylko któreś z nas zdobyło się na ten gest w autobusie. Ale nic z tego. Jadą dalej dwa posągi. Obserwują się, aż w końcu jeden wysiada i kończy się na niczym. Może następnym razem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz