wtorek, 20 lipca 2010

Julia

Dworzec, a może karuzela. Stoję na przystanku. Po prawej warkot samochodów, szum gumy trącej o asfalt i wrzask klaksonów, po lewej ryk, rechot i rżenie ludzi schodzących do podziemi. Pośrodku my, ja z kilkorgiem milczących towarzyszy, oczekujący. Statyczne centra wściekłego wszechświata czy sparciałe pionki nieużyteczne w śmiertelnej grze? Krople deszczu wybijają rytm o kaptury, odmierzając mokre boskie sekundy. Tsss… nadjechał.
Wsiadam do autobusu i idę na koniec. Nie lubię być obserwowany, a stąd patrzę na wszystkich; niewidoczny, a zarazem wyczuwalny, jak cisza przed burzą lub zapach krwi. Dodatkowo minimalizuję ryzyko konieczności ustąpienia miejsca staruszce czy staruszkowi. Żadne z nich nie przyjdzie na tył. Jest wolne, mam pełen komfort. Siadam, jadę, wyglądam przez szybę, a moje spojrzenia zderzają się z ciemnym i wilgotnym jesiennym popołudniem. Rykoszetem trafiają w zamglone światła latarni, wpadają ludziom do kuchni i salonów, po czym gonią asfaltem za przemykającymi samochodami bądź suną po szynach, zaglądając w bezbarwne oblicza skazanych na tramwaje. Przede mną wystające zza foteli głowy, jak las ściętych drzew; pojedyncze i sparowane pnie w półmroku warczącego, wyrżniętego sadu.
Jestem – co oznajmia mi tabliczka, a przynajmniej mogłaby. O ile przyjemniejsze byłoby życie, gdyby każdy otrzymywał na swym przystanku docelowym wiadomość: „dotarłeś brachu!”, po czym drzwi stawałyby otworem. Wysiadamy: ja z – na oko – pięciuset kilogramami nie tych samych, lecz identycznie milczących towarzyszy. Suniemy z początku w jednym kierunku, ale co chwilę któryś z nas odłącza się od peletonu, aż w końcu – ku mojemu zaskoczeniu – zostaję samodzielnym liderem etapu. Konkurenci wsiąkli w mglistą wieczorność ludzkoskopijnego popołudnia, a wyciśnie ich z powrotem na chodniki dopiero nieubłagana ręka jutrzejszego poranka. Furtka, klatka, winda, dzwonek, otwierasz, wsiąkam.
– Co ty masz na twarzy?!
– Co?
– Chomąto! Czemu jesteś umalowana w domu?
– Oj tylko trochę…
– Co?! Wyglądasz jak po czołowym zderzeniu z opakowaniem plakatówek i nieudolnej próbie zamaskowania tego kataklizmu pędzlem pięciolatka!
– Ale… Oj… – mówisz nieśmiałym tonem z lekko opuszczoną brodą i nieco smutną miną.
– Idź to zmyj, bo nie będę z tobą spał.
Wchodzisz posłusznie do łazienki i słyszę wodę, która spłukuje twe „misterne dzieło”. Czy nie przesadziłem? Nie wiem. W świecie komiksów miałabyś śliczną twarz skreśloną ołówkiem rysownika, a następnie zupełnie rozmazaną makijażem jego spoconego kciuka, który wykonał na twej podobiźnie porządne 360 stopni i zdeformował ją nie do poznania. Paradoksalnie sądzisz, że jest zupełnie odwrotnie, że niby uwydatniasz swoje wdzięki i kamuflujesz niedostatki. Na twoje nieszczęście prawdę znamy rysownik i ja. Przeczuwasz to, dlatego zmywasz pseudotwarz i wychodzisz z łazienki jak nowo malowana. W przeciwnym wypadku groziłoby ci starcie z gumką, a może nawet całkowite wymazanie.
– No, od razu lepiej. Chodź do mnie.
– Mmm – mruczysz do ucha, wtuliwszy się w me ramiona bez cienia obrazy.
– Teraz mogę się do ciebie przyznać.
Uśmiechasz się, uderzasz mnie dwa razy lekko w ramię i z niby-zagniewaną miną idziesz do kuchni. Kolacja, wygłupy, śmiechy, rozmowy, dźwięki, obrazy, wieczór, sypialnia. Niebywały jest mozół, z jakim przemieszcza się najkrótsza wskazówka zegara. Niestety, nieubłagany obrót wewnętrznych kół zębatych trwa, a gdyby nawet się zatrzymał, są inne koła, które raz nakręcone nie staną może nigdy.
Na raz zasłaniasz żaluzje. Tutejsze wścibskie spojrzenia wpadają do sypialni bez rykoszetów i wcale nie przypadkowo.
Na dwa układamy się w łóżku jak wzorowi kochankowie i nakrywamy stopy kołdrą, by nie zmarzły. W głowach kiełkują nam jednak propozycje innych zabiegów antyodmrożeniowych.
Na trzy pozwalamy im zakwitnąć. Wzajemne oddanie się sobie ciał i dusz, wymiana płynów fizjologicznych, czy też zwykłe pierdolenie – niezależnie od nazwy, działa.
Całuję cię, całujesz mnie, całuję cię. Z zamkniętymi oczami pełzanie po tobie wydaje mi się naturalne. Plączące się na moich plecach palce i obejmujące mnie nogi również. Wijemy się powoli i namiętnie, rozpędzając oddechy.
Dziesięć, dziewięć, osiem… – niesie się bezdźwięczne echo wewnątrz mojej czaszki.
Wilgotniejemy bezpoślizgowo, sklejamy się, prężymy i rozluźniamy na przemian, nieskoordynowani, jeszcze niezgrani.
Siedem, sześć, pięć… – niesłyszalne echo w całej sypialni.
Jestem niżej, unoszę twe nogi, opieram na ramionach, jesteś naga. Widok z tej perspektywy przebija wszystkie nadmorskie zachody słońca razem wzięte, tylko bryza ustępuje nieco świeżością autentycznej i nie słychać szumu fal. Wspinam się na wierzgający horyzont.
Cztery, trzy, dwa… cztery, trzy dwa… cztery, trzy, dwa… – odbija się szalone od wszystkich powierzchni niczym piłeczki kauczukowe ciśnięte do pokoju o wyłączonej grawitacji.
Jestem wyżej. Jestem nagi. Dostrojenie aparatury, regulacja pokręteł, synchronizacja ruchów, zgranie oddechów, pełna koncentracja – jak na przylądku Canaveral przed odlotem promu kosmicznego. Uwaga, uwaga, pełna gotowość.
Jeden, zero, odpalam silniki… Spektakularny start. Udało się. Echem niosą się brawa i brzęk lampek szampana, a pojękiwania niby-mew znad niby-morza brzmią znacznie bardziej pociągająco niż nad Bałtykiem.
Płynnie, miarowo, bez pośpiechu… Myślę o Julii. Płynnie, miarowo, bez pośpiechu… Nie ma mnie przy tobie, a przynajmniej jestem nie do końca. Zamykam oczy i widzę jej uśmiech, jej błękit, czuję jej bliskość. Ciebie nie ma. Jesteś na dole. Zaplatam ci palce między włosy i widzę ją, czuję ją, kocham się z nią. Dosiadasz mnie, drapiesz po klatce piersiowej, płoniesz, płoniesz, a mnie tu nie ma. Jestem z Julią.
Już po wszystkim. Krzyczałaś… krzyczałaś? Nie jestem pewien. Jesteś wilgotna, pulsujesz ciepłą energią, wściekle pędzące fale krwi co chwila poszerzają twe aorty, po czym pędzą żyłami do serca i płuc po świeży oddech. W opozycji do nich twój duch, którego rozeuforyzowana część uleciała przez uszy, nos, usta i pory w skórze do nieznanej krainy rozeuforyzowanych duchów, gdzie pozostanie do następnego razu.
Kładziesz się na mnie, głowa na ramieniu, wciąż oplatasz mnie nogami. Nie masz pojęcia, że leżysz sama. Spoglądam tępo w sufit, spoglądam czule na Julię. Odkładam cię na bok. Zamykam oczy i zasypiam, ciałem obok ciebie, myślą obok niej. Naprawdę ją kocham.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz